sobota, 12 lutego 2011

Wrzosy, neandertalczycy i garść myśli

25.08.2010
Od rana szłam sama - pod górę, podziwiając cudowny wschód słońca, potem łagodne górskie szczyty pasma Montes de Oca, wreszcie las i drogę wśród wrzosów i paproci. Było przepięknie. Zatrzymałam się w pewnym momencie na wzgórzu przy pomniku, by odczytać napis na nim widniejący. Upamiętniał ofiary wojny domowej, zamordowane w tym miejscu przez ludzi generała Franco. Gdy tak stałam i czytałam tablicę pamiątkową na monumencie, dołączył do mnie... Marcos! Aż do San Juan de Ortega szliśmy razem, gadając... po hiszpańsku. Moje umiejętności wysłowienia się wtedy w tym języku były jeszcze dość nikłe, ale rozumiałam już za to bardzo wiele i o dziwo, rozmawialiśmy całą drogę. Udało nam się nawet poruszyć tematy historyczne i inne ważne sprawy. Powiedział mi też, że jestem bardzo odważna, że tak przyjechałam na Camino sama. Przyznałam, że się bałam, ale powiedział, że każdy z nas się boi i ważne jest, czy mimo to działamy, czy robimy to co chcemy mimo strachu. Poczułam się wtedy jak naprawdę silna kobieta;)
W San Juan de Ortega rzuciliśmy okiem na fasadę monasteru, zjedliśmy w barze przepyszne empanadas z tuńczykowym nadzieniem, a chwilę potem z radością spostrzegliśmy nadchodzącą Robertę. Dołączyliśmy do grupki, w której szła, w której kilku bardziej doświadczonych pielgrzymów opowiadało niezwykle ciekawe historie. Tak, o dość wczesnej godzinie bo chyba jeszcze przed południem, dotarliśmy do Atapuerca.
W Sierra de Atapuerca, w pobliżu miasteczka znajduje się ważne stanowisko archeologiczne. Odkryto tam najstarsze w Europie szczątki przodków człowieka, mające nawet do miliona lat! Za namową Marcosa, który jest pasjonatem archeologii i znawcą tematu, poszliśmy zwiedzać park archeologiczny. Marcos wytrwale relacjonował nam bardziej przystępnymi słowami opowieści pani przewodnik, a nawet sam dopowiadał więcej szczegółów. Patrzyliśmy jak przewodniczka stara się rozniecić ogień dawną metodą (niestety, nie powiodło się, choć strzelały już iskry;) potem Włosi wytrwale próbowali powtórzyć ten wyczyn w ogrodzie albergue - niestety również bez skutku) i nawet można było spróbować strzelania z łuku.
Do Atapuerca docierają też nasi pozostali Włosi. Także idą zwiedzać park, a my robimy w sklepie zakupy na wspólną kolację. W budynku informacji załapujemy się na darmową gorącą czekoladę i ciastka dla pielgrzymów, a potem siadamy na trawie na placu zabaw, w cieniu i rozmawiamy w trójkę, ciesząc się sjestą.

Jest mi niesamowicie dobrze. Trochę się tylko boję, bo wiem, że z tymi ludźmi, do których znów się przywiązałam, także będę musiała się rozstać i w ciągu kilku dni nasze drogi się pewnie rozminą... ale o tym jeszcze teraz nie myślę, rozkoszuję się chwilą, mrużę oczy w blasku słońca, dotykam chłodnej soczyście zielonej trawy, wdycham spokój leniwego popołudnia, rozmawiam z Robertą i Marcosem. Jest mi dobrze. Tak jak powiedział Włoch Andrea, wrastam coraz bardziej w atmosferę Camino, z każdym dniem więcej i więcej. Jestem jednocześnie sama, wolna, niezależna. Wyruszam rano samotnie, idę swoim tempem, po drodze lub wieczorem w albergue rozmawiam z ludźmi... Z niektórymi wymieniam pozdrowienia, z innymi się zaprzyjaźniam. Coraz bardziej się też otwieram, przełamuję. Odkrywam piękno. W świecie, w ludziach, w sobie. A to dopiero początek, przecież został jeszcze miesiąc podróży... Tyle wrażeń mam już za sobą, a ile jeszcze może się zdarzyć? Przez miesiąc... a potem nowe życie. Choć na razie wydaje mi się ono trochę nierzeczywiste. Przyzwyczajasz się do drogi, do tego, że codziennie wstajesz rano i po prostu idziesz... Każdego dnia widzisz drogę do pokonania, przed sobą masz cel. Co dzień droga cieszy cię tak samo, ale też daje tyle samo trudu i potu. Tak jak powiedział ksiądz z Grañón, a potem Andrea i Marcos - ważne jest, by po powrocie do domu żyć tak jak na Camino, podążać za tym, być otwartym, pomagać ludziom, zmieniać się. By to nie zakończyło się w Santiago.

Znów wspólnie przygotowana kolacja w gronie głównie włoskim - Andrea, Luca, Michelangelo, Federica, Mira, Roberta - trochę hiszpańskim - Marcos - i nieco polskim - ja. Kolacja jest jakby pożegnalna, bo jutro prawdopodobnie ostatni dzień z Włochami i Marcosem, tylko Roberta kontynuuje trasę dalej do Santiago.  Późno wieczorem idziemy jeszcze do baru posiedzieć, śpiewamy, cieszymy się, ale czuć atmosferę nadchodzących pożegnań. Znów czuję jakby coś się kończyło, kolejny etap Camino, niczym kolejny rozdział w życiu. Pierwszy przebyty był ze znajomymi z Orisson - Miyae, Kanadyjczykami, Francuzkami. Przejście przez Pireneje wydaje mi się tak dawne i odległe, jakby działo się to w innym życiu, czasie, w inne wakacje... Drugi etap rozpoczął się w Villamayor de Monjardin i był głównie przebyty wesoło, z Włochami, Robertą i Marcosem. I ten etap kończy się dziś, i znów nadejdą smutek i melancholia. Jak w życiu. Ile jeszcze etapów czeka mnie na drodze? Muszę znów otworzyć się na to, co ma przyjść. I czekać.

Dodatek praktyczny:  Aby zobaczyć stanowiska archeologiczne w Sierra de Atapuerca, należy zapisać się na autokarową wycieczkę. Niestety, w dzień gdy tam dotarliśmy, wszystkie miejsca były już zajęte i pozostało nam tylko zwiedzanie parku. Podobno jednak bardziej się to opłaca, gdyż park jest miejscem naprawdę ciekawym, zaś wszelkie znaleziska z wykopalisk zostały wywiezione i znajdują się w muzeum w  pobliskim Burgos.

Montes de Oca - "Góry Gęsie";) - łagodne, wrzosowe...

wschód słońca w Montes de Oca

pod koniec sierpnia góry te są królestwem wrzosów

pomnik upamiętniający ofiary Guerra Civil

w Parku Archeologicznym w Atapuerce

ostatnia wspólna włosko-polsko-hiszpańska kolacja w takim gronie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz