niedziela, 19 grudnia 2010

Krok naprzód

 19.08.2010
Otóż to. Krok nie tylko w sensie dosłownym (bo tego dnia było ich bardzo wiele - przeszłam 31 km), ale też metaforycznym - bo pokonałam jakąś kolejną barierę moich lęków. 
Dzień rozpoczął się jak zwykle wczesną wędrówką w ciemnościach, przy świetle latarek. Aż do Estelli szłam rozmawiając z moimi Kanadyjczykami, po drodze urządziliśmy sobie ucztę w krzakach jeżyn, spotkaliśmy sympatyczną Amerykankę Sarah i mijaliśmy bajecznie położone na wzgórzach miasteczka. A później przyszło kolejne rozstanie. Wiedziałam, że nie chcę tego dnia zatrzymać się w Estelli - że chcę iść dalej, ale bałam się też ponownie zostać sama, bo wszyscy moi przyjaciele zatrzymywali się na nocleg właśnie tutaj. 
Moją główną motywacją był głód Boga, potrzeba doświadczeń duchowych. Chciałam dotrzeć tego dnia do Villamayor de Monjardín, do zachwalanego w przewodniku właśnie pod względem atmosfery przyjaźni i duchowości schroniska, prowadzonego przez wspólnotę chrześcijańską z Holandii. Godzina była jeszcze wczesna, bo dopiero 13:00, odpoczęłam nieco w Estelli na trawniku na przeciwko pięknego, starego, zabytkowego kościoła, pożegnałam się z przyjaciółmi z Kanady, czując, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Zaryzykowałam, poszłam.
Łatwo nie było.
Najgorętsze godziny dnia, upał prażył niemiłosiernie. Z początku szłam pełna energii, podziwiałam piękne krajobrazy i... rozmyślałam, oczywiście, bo to główna zaleta samotnej wędrówki - pozostajesz sam na sam ze sobą, zajęty równomiernym marszem, skupiony na wysiłku, jakby poza czasem rzeczywistym... i nagle łapiesz się na tym, że Twój umysł oczyszcza się z niepotrzebnych myśli, że zostaje to, co najważniejsze, że zaglądasz w głąb swojej głowy, swojej duszy i swojego serca. Cisza sprawia, że do głosu dochodzi najważniejsze. Czasem jest to właśnie to, przed czym próbujesz uciec.
Dotarłam do słynnego fuente del vino - źródełka... z winem! Taką to przyjemną niespodziankę w postaci dwóch kranów - z jednego leci woda, z drugiego wino - przygotowały dla pielgrzymów winnice Irache. Pokrzepiona nieco idę dalej, według tego co wiem, do celu już niedługo, ogarnia mnie też coraz większe zmęczenie. Ale najgorszy odcinek dopiero przede mną. Choć widoki są przepiękne, czeka mnie jeszcze ostre podejście pod górę. Ludzi jakoś nie mijam wielu, nie ma jak przyspieszyć sobie czasu rozmową. W końcu ukazuje mi się na wzgórzu jakieś miasteczko i mozolnie idę w jego stronę. Gdy umęczona docieram na miejsce, odkrywam jednak, że nazwa na jego tablicy wcale nie brzmi Villamayor... to jeszcze nie tu...
Jestem kompletnie zrezygnowana i pozbawiona sił. Odpoczywam chwilę w cieniu, ale wiem, że muszę iść dalej, tutaj nie ma żadnego schroniska. Ostatkiem sił zakładam mój jak zawsze zbyt ciężki plecak i wlokę się naprzód, z niepokojem zastanawiając się, czy nie pomyliłam dróg.
Ten odcinek był jednym z najcięższych na moim Camino. Fizycznie i psychicznie. Do Villamayor ostatecznie dotarłam po jeszcze jednym stromym podejściu, odnalazłam polecane albergue, usiadłam na wolnym łóżku i... rozpłakałam się. Wszystkie mięśnie drżały mi ze zmęczenia, byłam zupełnie sama, a pokój był dość ponury i w porównaniu do dotychczasowych schronisk, obskurny. By ukryć łzy słabości przed jakąś Niemką, która właśnie zajmowała pobliskie łóżko, szybko udałam się pod prysznic.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy robiąc pranie, usłyszałam... polski! Nie spotkałam jeszcze do tej pory wielu Polaków (wyjątkiem był pan Andrzej), więc ucieszyłam się. Z początku jednak wydali mi się niezbyt sympatyczni (choć jak się potem okaże, to spotkanie będzie dla mnie lekcją, że pozory mylą), dlatego czym prędzej zabrałam kamerę, zeszyt i długopis i uciekłam ze schroniska, szukając jakiegoś miejsca odpowiedniego do wypłakania się.
Znalazłam kościół.
Był właściwie jedynym miejscem w maleńkiej wiosce wartym zatrzymania się na dłużej, wydał mi się przepiękny. Cień i chłód wewnątrz przyniosły ukojenie od upału, odpoczynek i ulgę, nie było tam też żywej duszy. Posiedziałam trochę, następnie wróciłam w blask słońca, usiadłam na okalającym kościół murku, podziwiając widok suchego hiszpańskiego krajobrazu, pisząc, przyglądając się jak pielgrzymi wieszają pranie na sznurach rozwieszonych przy kościelnym murze - w wiosce było też albergue parroquial - parafialne. Bóg, oglądając przed chwilą moje łzy, nie pozwolił by kapały długo. Podeszła do mnie jakaś starsza kobieta, która zwiedzała kościół z mężem i zatroskana, przytuliła mnie mocno, a zanim się obejrzałam, znalazła się przy mnie inna i z szerokim uśmiechem zaczęła do mnie bardzo prędko mówić po hiszpańsku. Była niezwykle pozytywna, nie spytała nawet czy umiem hiszpański, po prostu mówiła, a w jej oczach i zachowaniu było tyle ciepła i dobroci, że natychmiast zrobiło mi się lepiej. Udało mi się wychwycić większość sensu z jej obfitego słowotoku (tu ukłony w stronę pana Łukasza, mojego nauczyciela hiszpańskiego przez ostatni rok:)) i rozpogodziłam się. Kobieta była hospitalerą z parafialnego schroniska. Zbliżała się pora wspólnej kolacji, więc podniesiona na duchu, zdecydowałam się wrócić do albergue, gdzie przez ten czas przybyło więcej osób. W moim pokoju rozpakowywały się właśnie dwie Włoszki - Federica i Mira, które są na Camino wraz z trójką przyjaciół i zaofiarowały się, że zaraz mi ich przedstawią. Z tą przesympatyczną grupką młodych Włochów - nimi oraz Andreą, Michelangelo i Lucą, będę się spotykać jeszcze długo potem, staną się bardzo ważnymi osobami mojego Camino. Ale o tym jeszcze wtedy nie mogłam wiedzieć.
Podczas wspólnej kolacji, którą nazwałabym nawet wieczerzą, dowiedziałam się, czemu to albergue było tak zachwalane i polecane. Posiłek rozpoczął się modlitwą, a z ludzi ją prowadzących, holenderskich opiekunów schroniska, promieniował jakiś spokój i radość, po prostu Boży pokój. Atmosfera była rodzinna i domowa, podczas posiłku wszyscy rozmawiali ze sobą (w uniwersalnym dla wszystkich narodowości języku - angielskim) i znów poczułam się szczęśliwa, spokojna i pewna, że jestem w miejscu, w którym być powinnam i wszystko będzie dobrze. Zaczęłam też rozmawiać z Grześkiem - Polakiem, który drugi raz wraz z rodzicami pokonuje fragment Drogi św. Jakuba. Okazało się, że są z Krakowa i wiele podróżują, Grzesiek jest w moim wieku i też rozpocznie studia na UJ-cie, że jest bardzo interesującym człowiekiem i podzielamy humanistyczne zainteresowania. Pozory mylą.
Wieczorem Holendrzy zorganizowali medytację - relaks z muzyką i Słowem Bożym. Każdy z nas dostał własny egzemplarz ewangelii św. Jana - każdy we własnym języku! Widocznie miałam trafić w to miejsce, by otrzymać taki piękny prezent - ewangelię po polsku, w małej cienkiej książeczce, która nie doda wagi plecakowi. Po medytacji była herbata dla wszystkich - i rozmowy, chyba to najważniejsze. Wdałam się w konwersację z Jennifer, niesamowicie pozytywną kobietą. Rozmawiałyśmy o Bogu, o Camino, o jej zachwycie światem i pięknem życia. Bardzo ubogacające.
Resztę wieczoru spędziłam, przegadując ją z Grześkiem na ławce przed schroniskiem. Niesamowite uczucie - siedzieć na placu maleńkiej mieścinki gdzieś na północy Hiszpanii, patrzeć jak nad panoramą pól i sterczącą ponad dachami wieżą kościoła w kolorze piaskowym zapada zmrok i... rozmawiać po polsku.

Dodatek praktyczny: Albergues dzielą się na trzy typy: municipal (miejskie/wiejskie/gminne czy jak tam je nazwać, państwowe w każdym razie), privado (prywatne) i parroquial (parafialne). Generalizując, najtańszy nocleg i jednocześnie najlepszą, najbardziej gościnną atmosferę znajdziemy w tych ostatnich, najlepsze warunki w prywatnych, a największą "masówkę" w tych pierwszych (szczególnie na terenie Galicji). Ale tak jak mówię, to duże uogólnienie, w rzeczywistości bywa różnie.
Wyruszając w trasę wcześnie rano trzeba być bardzo uważnym. Często bywało tak, że jakiś pielgrzym chcąc być bardzo szybki, wyruszał w zupełnych ciemnościach, by stracić godzinę lub dwie błądząc i w efekcie docierając do schroniska ostatni. W nikłym świetle latarki bardzo łatwo przegapić żółte strzałki, muszle czy inne drogowskazy, szczególnie że zdarza się nie dostrzec ich nawet w ciągu dnia. Dlatego jeśli nie ma się latarki, to albo trzeba wyruszyć z kimś kto ją posiada, albo poczekać na świt. Tak przy okazji, codziennie oglądane wschody słońca są jednym z najpiękniejszych widoków na Camino :)

Nie, nie przenieśliśmy się cudem w toskańskie krajobrazy ;) to ciągle hiszpańska Navarra

stary kościół w Estella

Uff, jestem na dobrej drodze!

Fuente del vino - źródełko z winem

sucho, gorąco, końca nie widać... ale pięknie

jedna z małych, spalonych słońcem wiosek, w porze sjesty sprawiająca wrażenie kompletnie wyludnionej i opustoszałej...

wieża kościoła w Villamayor de Monjardin, widok z albergue
Przepraszam za horrendalne rozmiary posta;) Żeby was nie zamęczyć to kilka zdjęć caminowych wschodów słońca dodam już następnym razem.

piątek, 17 grudnia 2010

Most Królowej

 18.08.2010
Kolejny dzień rozpoczyna się od morza łez - tak wygląda moje pożegnanie z Miyae. To nie do wiary, jak bardzo polubiłyśmy się przez te cztery dni wspólnego dzielenia trudów Camino! Niestety, moja koreańska przyjaciółka jest zmuszona zabawić nieco dłużej w Pamplonie.
Zostawiając za plecami byczą (dosłownie i w przenośni;)) stolicę Navarry, pochlipuję z cicha. Jednak już tuż za miastem rozpogadzam się nieco, rozpoczynając rozmowę z przemiłą Francuzką Sylvie. No, rozmowa to może zbyt wiele powiedziane. Sylvie zna angielski w mniejszym stopniu niż ja francuski, za to uczy się też hiszpańskiego, więc udaje nam się jakoś porozumieć w języku francoanglohiszpanomigowouśmiechowym. Odkryłam jednak dzięki niej, że nie chodzi o same słowa - bardziej o bycie z kimś. Było mi lepiej i prościej iść z kimś ramię w ramię, nawet jeśli nie gadałyśmy dużo. Przed nami suche wzgórza, na szczytach których złowrogo rysują się sylwetki wiatraków, nasuwające nieuchronne skojarzenia z Don Kichotem. Co prawda to nie ten region, a i wiatraki jakieś takie... nowoczesne, ale wyobraźnia robi swoje. Z mozołem wspinamy się na Alto del Perdón - Przełęcz Przebaczenia, gdzie z wiatrem i kurzem zmaga się grupa pielgrzymów... z blachy.  Mają konie, osiołka. Słynny (choć niezbyt urodziwy) pomnik oglądałam tyle razy na zdjęciach, w przewodnikach. Teraz sama przy nim stoję i patrzę z góry (z lekkim przerażeniem) na suchą i sprawiającą wrażenie wyludnionej płaszczyznę przede mną. Cóż, długa droga przede mną wciąż...
Z przecudownych miasteczek na trasie, najbardziej urocze wydało mi się Obanos, niewielkie, leniwe, ze spokojnie toczącym się w porze sjesty życiem. Usiadłam na rynku obok staruszki na ławeczce przy sklepie. Uśmiechnęła się do mnie. Wokół kamienne domki, kościół, bawiące się hiszpańskie dzieci. Codzienne, naturalne życie kraju, jakiego nie doświadczy się i nie zobaczy na wczasach w kurorcie. Sylvie została tu w albergue, ja poszłam dalej. To był jedyny dzień, kiedy się widziałyśmy, a w trzy miesiące później - w listopadzie (gdy nie sądziłam, że w ogóle mnie pamięta), otrzymałam miłego francuskiego maila. Sylvie pytała jak udało mi się dokończyć pielgrzymkę, co słychać i przesłała mi zdjęcie, które mi wtedy zrobiła. Tacy są ludzie spotkani na Camino.:)
Ja poszłam dalej do Puente la Reina i... spotkałam tam moich Kanadyjczyków! Stali przy albergue "De los Padres Reparadores", mieszczącej się w starym klasztorze w centrum miasta. Miałam ogromną ochotę się tam zatrzymać, ale oni chcieli iść dalej do nowoczesnego albergue miejskiego. Poszłam z nimi - tego dnia jeszcze nie muszę być sama. Bardzo się ucieszyłam, widząc ich, a najbardziej niezwykłe jest to, że gdybym przyszła w to miejsce chociaż 5 minut później, już byśmy się prawdopodobnie nie spotkali. Takie to przypadki (bądź nie?) rządzą Drogą.
Puente la Reina - dosł. Most Królowej, żony króla Sancha III, która wybudowała most na rzece Arga na trasie pielgrzymek do Santiago. Średniowieczny most stoi do dziś i prezentuje się wspaniale. Miasto to jest też o tyle ważne, że tu Szlak Francuski łączy się z Trasą Aragońską.

Dodatek praktyczny: Mój jedyny pomysł na rzecz wartą przekazania jest taki: choć do miejskiego albergue trzeba wspiąć się ostro pod górę (co pod koniec dnia, w upale, staje się czasem zadaniem ponad siły;)), to posiada ono basen, który doskonale wynagrodzi ten wysiłek.

piękno

Alto del Perdón - blaszani pielgrzymi

Puente la Reina - Most Królowej

czwartek, 9 grudnia 2010

W bajecznej Pampelunie

 17.08.2010
Droga znów nie była wcale taka prosta (mimo teoretycznego końca gór), szczególnie że zabrakło już rześkiego górskiego chłodu i pogoda zrobiła się iście hiszpańska. Wyprzedziła nas znajoma Francuzka Sylvaine, a za nami została druga z Koreanek. Ja i Miyae poruszamy się podobnym tempem. Wkrótce okaże się, że wspólne tempo jest istotną kwestią przy doborze towarzyszy drogi - gdy nie będzie można go dostosować, trzeba się będzie żegnać. Wiele razy z bólem serca będzie się widziało pokochanych w krótkim czasie ludzi, znikających daleko w przodzie bądź będzie się zmuszonym zostawić ich z tyłu. Wielu spotka się ponownie, czasem po wielu wielu dniach, ale niektórych nie zobaczy już nigdy.
Tymczasem dalej zachwycam się Navarrą, idąc czy to wśród lasu wzdłuż strumienia, czy mijając prześliczne wioski i miasteczka położone nad rzeką. Odpoczywamy troszkę w Villava - Trinidad de Arre. Miyae próbuje dodzwonić się z budki telefonicznej do domu, a ja rozkładam się na ławce i chłonę otaczającą mnie rzeczywistość. Miasteczko jest przecudowne - daje nam przedsmak tego, co czeka w Pampelunie (hiszp. Pamplona). Kolorowe kamienice, drzewa posadzone wzdłuż głównej ulicy, na murach kolorowe napisy po hiszpańsku i baskijsku, flagi, muzyka dobiegająca z okien, kwiaty, żar lejący się z nieba... Niewielu jest ludzi na ulicach o tej porze dnia, przyzwyczajeni są też pewnie do widoku pielgrzymów, ale mimo wszystko jak dziwne i szalone wydawać im się musi to, że zamiast odpoczywać gdzieś na gorącej plaży, dwie młode dziewczyny dźwigają z powrotem w górę ciężkie plecaki, ocierają z czoła pot, nakładają kapelusze i ruszają dalej przed siebie w tym niemożliwym gorącu.
My jesteśmy jednak radosne i szczęśliwe - przed nami Pamplona! Jednak do miasta dowlekamy się resztkami sił - upał naprawdę daje się we znaki i klucząc wśród wąskich, kolorowych uliczek, odnajdujemy wreszcie albergue municipal o nazwie "Jesús y María". W drzwiach wita nas radośnie... Benedicte, inna zaprzyjaźniona Francuzka, która okazała nam już w drodze wiele życzliwości i pomocy.
Kąpiel pomaga nam poczuć się jak nowonarodzone i ruszamy na podbój stolicy Navarry. Albergue posiada kuchnię, więc Miyae obiecała mi jakieś koreańskie przysmaki - niestety, zapomniałyśmy, że trwa właśnie sjesta. Czyli wszystkie sklepy pozamykane. Całe popołudnie włóczymy się jednak po mieście, którego uroku nie sposób opisać. To tu corocznie w lipcu odbywa się słynne San Fermín, podczas którego można zobaczyć gonitwy byków. Upamiętnia to zdarzenie pomnik. Poza tym nie wiadomo w którą stronę obrócić głowę, takie wszystko jest tu piękne! Miyae jęczy, że chce tu zamieszkać i w tym celu rozgląda się już za jakimś hiszpańskim narzeczonym;)
Wraz z końcem sjesty znajdujemy też otwarty sklep i robimy zakupy, by potem przygotować w hostelowej kuchni pikantnego kurczaka z ryżem na sposób koreański (Miyae twierdzi, że wcale nie było to zbyt ostre, w każdym razie jak na gust europejski - wierzcie mi, było!). Je z nami Benedicte, a potem w trójkę ruszamy do centrum, gdzie zajadamy pyszne lody na głównym placu miasta i patrzymy jak wraz z zapadaniem zmroku wszystko się ożywia, a wyludniony po południu plac, zapełnia się teraz młodymi Hiszpanami. Jest to wieczór pożegnalny z Benedicte - jutro wraca do swojego domu, do Francji. Nie wiem jeszcze wtedy, że następnego dnia będę też musiała rozstać się z Miyae...

Dodatek praktyczny: Warto pamiętać, że w czasie siesty (jej czas waha się w godzinach 13-17 w zależności od miejsca), wszystko jest pozamykane i nawet w dużym mieście raczej nie uda nam się wtedy zrobić zakupów, ani też zjeść w restauracji. 
Nieodłączną częścią wędrówki są pożegnania. Trzeba do nich po prostu przywyknąć. Nie raz na trasie płyną łzy po rozstaniu z osobą, którą znało się zaledwie dwa bądź trzy dni. Nie ma jednak co rozpaczać - Camino jest nieprzewidywalne i zdarza się tak, że spotykamy nagle po wielu dniach kogoś, kogo myśleliśmy, że już więcej nie zobaczymy. Nigdy nie wiadomo jakie wydarzenia sprawią, że znowu przetną się nasze drogi.

Jedna z wersji oznakowania szlaku

tonąc w zieleni...

bajecznie kolorowa Pamplona

tu mogę zamieszkać!:)

Pamplona nocą


piątek, 26 listopada 2010

Ścieżkami Navarry

 16.08.2010
Czas przyzwyczaić się do rytmu dnia, który nie zmieni się przez najbliższy miesiąc lub dłużej. Czyli poderwanie się z łóżka na pierwszy odgłos budzika (śpiący na dole piętrowych łóżek - uwaga!), błyskawiczne mycie, ubieranie, wrzucanie rzeczy do plecaka w pośpiechu, jakieś (nieduże i zazwyczaj słodkie) śniadanko i... w drogę, na szlak, św. Jakub czeka! Póki co jeszcze baaaardzo daleko... ale czeka.
Wielu pielgrzymów rusza tego ranka z Roncesvalles, wielu też oszczędziło sobie przeprawy przez Pireneje i właśnie tu zaczyna wędrówkę. Z początku droga prowadzi przez las, potem przez urocze, zaspane wioski z kamienia, o balkonikach przystrojonych kwiatami, z prastarymi herbami rodów na ścianach. Wszędzie czysto, pięknie. Widać, że Navarra jest bogatym regionem. Zaczyna się też tradycja drogi - rankiem, gdy już zrobi się jasno, trzeba zatrzymać się w przydrożnym barze na café con leche. 
Nie ma już gór, ale droga dalej jest dość męcząca i przez jakiś czas jeszcze będzie - kamienista, z wieloma podejściami i zejściami. Podziwiamy przyrodę, zieleń, pasące się zwierzęta. Nocleg wypada nam tego dnia w Zubiri, w przytulnym niedużym albergue. Zubiri jest śliczną wioską nad rzeką, zadbaną, malowniczą. W sklepie przekonujemy się, że Hiszpanie (a raczej w tym rejonie lepiej powiedzieć Baskowie) niezbyt przykładają się do nauki angielskiego. Cóż, trzeba będzie mówić po hiszpańsku! Czuję się bardzo dumna z siebie po zrobionych dla mnie i Miyae zakupach. Przestałam się już stresować nieco szalonym wyzwaniem jakiego się podjęłam i odczuwam sielankową niemalże radość: zrobiłam zakupy po hiszpańsku, w hiszpańskim sklepiku, w małej hiszpańskiej wiosce, u uroczego hisz... baskijskiego sprzedawcy. A wokół słyszę hiszpański brzmiący tak ślicznie, że aż się serce raduje (tak, jak teraz o tym myślę, to było to moje pierwsze zetknięcie się z tym językiem na żywo, i to od razu w takiej ilości;)).
Poznajemy Brigitte z Holandii, która opowiada nam swoją cudowną, bardzo inspirującą i motywującą historię. O tym, jak Droga zmieniła jej męża, który odbył ją samotnie, a potem także jej pomogła odnaleźć siebie i stać się niezależną. Z radością w oczach mówi, że najważniejsze to zaakceptować, że nie jest się idealną, pokochać to, zajrzeć w głąb siebie. Miyae też zwierza nam się ze swoich motywów pielgrzymowania - ma ogromne problemy rodzinne, z którymi czuje się ciężko i samotnie. Chciała wreszcie zrobić coś dla siebie, przeżyć przygodę, udowodnić sobie, że jest silna i sobie poradzi.
Każdy ma tu do opowiedzenia jakąś swoją historię. Ja przecież też. Cieszę się, że się tu znalazłam. Już wiem, że będę potem silniejsza i śmielsza. A przecież to dopiero początek.
W albergue śpi z nami znajoma Francuzka Sylvaine, spotykamy też drugą młodą Koreankę (Miyae nie posiada się z radości). Razem idziemy na poszukiwanie sangríi, którą Sylvaine uwielbia. Jakież jest jej oburzenie, kiedy nie znajdujemy trunku w żadnym z dwóch barów.
- Jak to? W Hiszpanii nie można dostać sangríi?!
- No es España. Es País Vasco - z uroczym uśmiechem odpowiada ciemnowłosy sprzedawca.*

Dodatek praktyczny: Mimo że góry teoretycznie się skończyły, trasa dalej bywa męcząca, a na pewno bardzo kamienista. Osobiście szłam całą drogę w trekkingach - o porządnej, grubej podeszwie, z zabezpieczoną kostką - i nie mogę narzekać. W połączeniu ze słynnym "jeleniowym" kremem Scholla nakładanym codziennie rano i wieczorem na stopy oraz porządnymi trekkingowymi skarpetami sprawdziły się idealnie - zero problemów ze stopami.

* [To nie Hiszpania. To Kraj Basków.]

to mówi samo za siebie

jedna z uroczych wiosek Navarry

wolność!




niedziela, 7 listopada 2010

Pirenejów ciąg dalszy

15.08.2010
Magiczny wschód słońca ponad górami był niestety ostatnim momentem tego dnia, w którym widzieliśmy słońce;) Potem już nie rozstawaliśmy się z płaszczami przeciwdeszczowymi, szło się więc dość ciężko, ale nawet chłodny deszcz nie zdołał przesłonić piękna i majestatu Pirenejów. Dzikość, piękno natury, stada owiec pasące się na zboczach i podzwaniające wesoło... bajka. Do tego wędrówkę przez błoto łagodził świeży entuzjazm i ciekawa rozmowa - znalazłyśmy od razu wspólny język z Miyae (nie tylko w przenośni, ale również dosłownie: był nim angielski) i z obustronną ciekawością wynajdowałyśmy różnice w życiu młodej osoby w Polsce i w Korei. Szłyśmy też ze znajomymi z Kanady - Claire, Danielem, Marcelem i René, dzięki którym zobaczyłam, że wiek tak naprawdę nie ma znaczenia - liczy się młoda dusza człowieka i jego usposobienie.
Minęliśmy figurkę Matki Boskiej ukrytą wśród skał, kilka krzyży upamiętniających pielgrzymów, którzy zmarli w drodze oraz Źródełko Rolanda - tak tak, to właśnie w tej okolicy ten dzielny skądinąd rycerz oddał swoje życie (tu w średniowiecznym dziele następuje pełna patosu opowieść o tym jak czołgał się przez kilka wzgórz z mózgiem wylewającym się uszami, by umrzeć pod symboliczną sosną z twarzą zwróconą ku Jerozolimie...) w służbie u Karola Wielkiego. Tak czy inaczej, miejsce jest miłe na odpoczynek, zwłaszcza, że po kamieniu informującym, że do Santiago zostało "tylko" 765 km miny nam nieco rzedną...
Wkraczamy też już na teren Hiszpanii, o czym informuje nas kamienny słupek z nazwą pierwszego regionu - Navarra. Już schodząc w dół do Roncesvalles, napotykamy ciekawy pokaz lokalnego folkloru. Jest 15 sierpnia - nam ta data kojarzy się ze świętem maryjnym, a tutaj jest dodatkowo (czy może przede wszystkim) rocznicą właśnie owej bitwy, w której w 778 r. zginął Roland! Przy małym kościółku znajduje się kamień z wyrytym jego imieniem (po hiszpańsku: Roldán), a wokół niego skupiła się grupka Basków, śpiewających, wydających przeróżne okrzyki i wymachujących kolorowymi flagami.
Roncesvalles przywitało nas widokiem wspaniałego klasztoru. Albergue urządzone jest w wielkiej, kamiennej, średniowiecznej sali, ma niesamowity klimat. Wieczorem uczestniczymy we mszy świętej, na której zebrali się pielgrzymi wszelkich narodowości - na koniec następuje specjalne pielgrzymie błogosławieństwo. Potem kolacja (dwa dania, deser, woda, wino...mmm...), w gronie polsko-koreańsko-kanadyjsko-francuskim. Takie mieszanki to od tej pory będzie już codzienność.
Zmęczona i pełna wrażeń, zasypiam wpatrując się w kamienne ściany i ogromne żyrandole, wyobrażając sobie, że przeniosłam się kilkaset lat wstecz.

Dodatek praktyczny:  Przejście przez Pireneje jest ciężkie, ale zdecydowanie nie najgorsze z tego co czeka po drodze. Trudność może polegać na tym, że to dopiero początek, więc nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni do maszerowania. Przy odrobinie przygotowania przed wyjazdem, nie powinno być żadnego problemu z pokonaniem tego odcinka. Tak jak pisałam wcześniej, dobrym rozwiązaniem jest podzielenie go sobie na dwa z noclegiem w Orisson lub Huntto (jeśli ktoś może sobie na to pozwolić czasowo i pieniężnie). Może przydać się jakaś opaska elastyczna, jeśli ktoś ma problemy z kolanami, no i koniecznie kijki trekkingowe! (je akurat absolutnie polecam na calutką trasę). W każdym razie nie takie Pireneje straszne, jak... malownicze:)

ani wiatr ani deszcz nie odebrały uroku wędrówce:)

piękno Pirenejów

świętowanie 15 sierpnia

średniowieczne klasztorne albergue (schronisko) w Roncesvalles

piątek, 5 listopada 2010

Przez Pireneje

14.08.2010
Podekscytowana (i szczerze mówiąc również lekko przerażona) wysiadłam z lokalnego pociągu na malusieńkiej stacyjce w urokliwym Saint Jean Pied de Port. Taszcząc o wiele za ciężki plecak, swoje kroki skierowałam tam, gdzie inni pielgrzymi - wąskimi zabytkowymi uliczkami, wśród bajkowych domków z okiennicami i kwiatami oraz powiewających na wietrze czerwono-zielonych chorągiewek, prosto do biura dla pielgrzymów. Zaopatrzona w credencial, mapkę, rozpiskę schronisk na całej trasie i życzliwy uśmiech, mogłam ruszyć w drogę. Oczywiście jak przystało na kobietę, mimo zaopatrzenia w mapkę, poszłam nie w tym kierunku co trzeba;) Ale ćśśśś... przynajmniej zobaczyłam więcej uroków Saint Jean, w tym starą średniowieczną bramę pielgrzymią!
Na przejście całego odcinka przez Pireneje tego dnia było już za późno, ale nie chciałam zwlekać z wyruszeniem, więc postanowiłam zatrzymać się w schronisku Orisson. Dobra decyzja! Na samym początku Camino wcale nas nie rozpieszcza - prowadzi od razu stromo pod górę. Widoki są prześliczne, ale zmęczenie prędko daje się we znaki (szczególnie po nocy spędzonej w pociągu). Na dodatek im wyżej, tym pogarszała się pogoda. Na kilometr przed Orisson nie było już śladu po słońcu, które zostało na dole i musiałam przestać udawać, że jedynie lekko kropi dla ochłody, więc wyciągnęłam moje przeciwdeszczowe poncho. Gdy doczłapałam się na miejsce, wyglądałam jak siódme nieszczęście, a i zmęczona byłam niemiłosiernie - niby 8 km, ale za to jakich!
Ze schroniska, przepięknie położonego wśród gór, rozciągał się przecudowny panoramiczny widok na Pireneje. Choć nie jest to jeszcze typowe albergue dla pielgrzymów, a raczej (sądząc po cenie) miejsce dla turystów, większość zatrzymujących się tu była pielgrzymami. Jednak Orisson warte było swojej ceny! Pokój dzieliłam z grupką Kanadyjczyków - niesamowicie pozytywnych ludzi, z którymi iść będę jeszcze długo potem, oraz z Miyae - młodą Koreanką, z którą połączy mnie wielka przyjaźń. Mimo różnych losów na trasie, ostatecznie do Santiago dotrzemy razem (ale o tym kiedy indziej;-)).
Magia Camino dała o sobie znać już tego pierwszego dnia. Wyczerpaną wrażeniami (i dalej troszkę przerażoną tym wszystkim, na co się porywam), z popołudniowej drzemki obudziły mnie... polskie głosy! Szybko pobiegłam na dół i spotkałam jedną z osób, które tworzą koloryt tej Drogi. Polak, pan Andrzej, przemierzał Camino w pięknym kapeluszu ozdobionym własnoręcznie muszlami, z prawdziwym pielgrzymim kijem (również wykonanym własnoręcznie i zakończonym polską flagą) oraz... akordeonem, na którym radośnie grał, wyśpiewując przy tym góralskie piosenki! Przed drzwiami schroniska spotkał się akurat... z umundurowanymi Węgrami na koniach, którzy (nie wiedzieć skąd) świetnie znali polski i umieli śpiewać nawet polskie piosenki żołnierskie. Pan Andrzej długo jeszcze grał i śpiewał, ku uciesze wszystkich zgromadzonych w przytulnej jadalni z kominkiem, pielgrzymów.
Dzień zakończyła pyszna kolacja w międzynarodowym gronie - Kanadyjczycy, Koreanka, Polka (ja), Anglicy, Francuzi, Włosi... Rano zjedliśmy w tym samym miejscu śniadanie, podziwiając cudowny wschód słońca ponad górami, a potem każdy z tych pielgrzymów zarzucił plecak i rozpoczął dalszą przeprawę przez Pireneje - wciąż na samym początku, wciąż jeszcze niepewni i pełni oczekiwań - w stronę Roncesvalles.

Dodatek praktyczny (pomyślałam, że takie informacje mogą być dla wielu bardziej przydatne niż subiektywny opis drogi):
Z Krakowa dostałam się samolotem do Paryża (tanie linie easyJet). Z lotniska jedzie autobus na dworzec Montparnasse (korzystając z dużego zapasu czasu, zdążyłam jeszcze pieszo zwiedzić centrum francuskiej stolicy). Nocnym pociągiem (spać się niestety nie dało, ale pogadać i owszem - zaznajomiłam się z... gitarzystą francuskiego zespołu reggae!) dotarłam stamtąd do Bayonne, skąd rano odjeżdżał mały lokalny pociąg do Saint Jean Pied de Port (jedzie ok. 1,5 godz., przez góry, wśród strumyczków, skał i natury w czystej postaci). Pociąg z Paryża do Bayonne zarezerwować można na stronie TGV. W Saint Jean kierujemy się tam gdzie wszyscy, ale bez problemu można znaleźć też oznaczenia, bądź spytać kogokolwiek - biuro znajdziemy prędko. Potem już kierujemy się żółtymi strzałkami i czerwono-białym szlakiem. Cena noclegu w Orisson (wraz z kolacją i śniadaniem) to 31 euro, ale warto jeden raz zapłacić tyle za nocleg - jest to dobre rozwiązanie zamiast noclegu w Saint Jean, jeśli wylądujecie tam zbyt późno by tego dnia dotrzeć aż do Roncesvalles.

Bajkowe Saint-Jean-Pied-de-Port

kapelusz pana Andrzeja :)

wschód słońca - widok z Orisson

niedziela, 10 października 2010

Pierwszy krok

Pierwszy krok postawiony na Camino jest przyzwoleniem na to, by odtąd - przez najbliższe tygodnie - prowadziła cię Droga. Od tej pory czeka cię wędrówka przez góry, pola, wioski, miasta i miasteczka, wśród winnic i wzgórz, aż po ocean na Końcu Świata. Celem pielgrzymowania jest grób św. Jakuba, ale też sama Droga jest celem, a w jej trakcie doświadczysz też niezwykłej wędrówki - w głąb siebie...

Dopiero nad ranem, jeszcze w ciemnościach, gdy znalazłam się z plecakiem na malutkim francuskim dworcu, czekając na lokalny pociąg odjeżdżający do urokliwego, schowanego gdzieś wśród Pirenejów o krok od granicy hiszpańskiej miasteczka Saint Jean Pied de Port, dotarło do mnie, że naprawdę to robię. Wyruszam na Camino de Santiago! Odważyłam się! Zupełnie sama! Dopiero gdy dotarło to do mojej świadomości, miejsce lęku przed nieznanym zajęło radosne przeczucie przygody.
Wiele razy później na Szlaku będzie mi też towarzyszyć irracjonalne poczucie szczęścia, niespowodowane niczym konkretnym poza samą świadomością tkwienia w samym środku spełniającego się marzenia.

Camino de Santiago – Droga św. Jakuba, to najstarszy w Europie pieszy szlak pielgrzymkowy. Nie jest nim jedna droga – szlaków jest wiele, ich sieć oplata cały kontynent, najwięcej punktów wyjścia prowadzi oczywiście z Hiszpanii, ale wg tradycji należy wyruszyć od progu własnego domu. Liczy się to, że wszystkie drogi prowadzą do jednego celu – do grobu św. Jakuba Starszego, Apostoła, jednego z Dwunastu umiłowanych uczniów Jezusa Chrystusa. Niosąc Dobrą Nowinę, dotarł On do najdalszych zakątków znanego podówczas świata – aż do wybrzeży hiszpańskiej Galicji, za którą rozciągał się już tylko niezmierzony Ocean. Po powrocie do Jerozolimy, Jakub jako pierwszy z apostołów poniósł męczeńską śmierć z rąk Heroda Agryppy. Jego uczniowie pożeglowali wraz z ciałem swego mistrza do ziem, gdzie chciał zostać pochowany, gdzie tak długo nauczał – do Galicji. Niestety sarkofag z ciałem świętego zaginął na długie, mroczne, niespokojne dla Hiszpanii lata wojen z Maurami. Odnalazł go dopiero w VIII w. pustelnik Pelayo, prowadzony deszczem spadających gwiazd. W tym miejscu powstało miasto Santiago de Compostela – Santiago de Campus Stellae, Święty Jakub z Pola Gwiazd, szybko stając się celem pielgrzymek średniowiecznych pątników, najbardziej popularnym po Rzymie i Jerozolimie.

Po latach zapomnienia, Szlak ponownie przeżywa swój rozkwit. Spośród wielu dróg do grobu Apostoła, ja wybrałam ten najbardziej tradycyjny, najpopularniejszy – Camino Francés.
I tak oto, 14 sierpnia, zrobiłam to o czym tyle wcześniej czytałam w książkach i relacjach innych – wysiadłam na maleńkiej stacyjce w średniowiecznym, baskijskim miasteczku, w biurze pielgrzyma odebrałam mój własny Credencial del Peregrino – paszport pielgrzyma, i przekroczywszy malowniczy most na rzece, rozpoczęłam moją wędrówkę.

Tu właśnie rozpoczyna się wspomnienie przepięknej przygody, cudownej wędrówki przez krajobrazy północnej Hiszpanii, niesamowitych spotkań z ludźmi, ze sobą i z Bogiem. Ciężko powiedzieć, co w tej podróży jest najwspanialsze. Z jednej strony walory krajoznawcze i kulturoznawcze – takiej Hiszpanii nie zobaczy się na dwutygodniowych wczasach w luksusowym hotelu. Idąc powoli przez cztery regiony i różne prowincje kraju, poznaje się go i jego mieszkańców od zupełnie innej strony, w ich zwyczajnej codzienności. Na początku – Navarra. Od Francji dzieli ją tylko niewielki kamienny słupek, informujący, że już jesteśmy w Hiszpanii.

Navarra zdobyła moje serce pięknem i surowością górskich krajobrazów, maleńkimi, ale niezwykle zadbanymi wioskami z kamienia, o kolorowych okiennicach i balustradach balkoników przystrojonymi morzem kwiatów, baskijskimi akcentami i wmurowanymi w ściany domów kamiennymi herbami starych rodów. Zaczarowała mnie Pampeluna, w której mogłabym zostać całe życie – z jej wąskimi uliczkami, kamieniczkami oszałamiającymi przeróżnymi kolorami, tradycją słynnych gonitw byków, upamiętnioną pomnikiem. Historię wieków pielgrzymowania poczułam przechodząc bardzo starym mostem w Puente la Reina. Zachłysnęłam się zachwytem wśród złotawych kamiennych murów Viany. We wszystkich wioskach po drodze podziwiałam bardzo piękne, stare kościoły, których wieżę widać było już z daleka, wystającą ponad dachami domków.

Następna była La Rioja – ten region z kolei prowadzi pielgrzyma przez niezliczone pola winnic, wśród kiści soczystych winogron, suchymi wzgórzami, w palących promieniach hiszpańskiego słońca. Stolicą regionu jest Logroño – i znów historyczne mosty, kościoły... Ogromne wrażenie robi też przepiękna katedra w Santo Domingo de la Calzada, gdzie wśród wzniosłej muzyki usłyszeć można też... pianie koguta! Istotnie, żywy biały okaz tego ptaka wraz z kurą-małżonką zamieszkuje ozdobną klatkę we wnętrzu świątyni. W niewielkiej odległości od miasta strudzonych pielgrzymów wita inna mieścinka – Grañón, godne wspomnienia ze względu na przecudowną atmosferę, w jakiej witani są pątnicy w tamtejszym albergue – schronisku.

Niedługo za Grañón przekraczamy granice kolejnego hiszpańskiego regionu – Castilla y León. Przez ten teren idziemy najdłużej, ale też napotykamy mnóstwo atrakcji, jak choćby Atapuerca, ciekawa ze względu na archeologiczne wykopaliska, które pozwoliły na odnalezienie w tym zakątku najstarszego przodka człowieka! Dalej nie sposób pominąć Burgos – dawnej stolicy królów. Obecna tu katedra jest najpiękniejszą, jaką zdarzyło mi się w życiu widzieć (i piszę to z całą świadomością, że dane mi było już zobaczyć słynną paryską Notre-Dame, a nawet samą Bazylikę św. Piotra). Poza tym miasto sławi też pamięć Cyda – to o nim traktuje najstarszy hiszpański epos średniowieczny, zabytek hiszpańskiej literatury. Za Burgos rozpoczyna się Meseta – ogromny płaskowyż. Wokół rozciągają się bezkresne pola, nad głową ogromny błękit nieba, gdzieniegdzie trafia się na spaloną słońcem wioskę. Tak jest aż do León, kolejnego dużego, zachwycającego miasta z dużą ilością zabytków – od katedry ozdobionej przepięknymi witrażami, po ciekawy architektonicznie pałacyk autorstwa Gaudiego. Ale to nie koniec zwiedzania, bo w tym regionie czeka na nas jeszcze Astorga, stolica czekolady, z ciekawymi muzeami, katedrą i kolejnym dziełem Gaudiego – bajkowym pałacem biskupim, a już po wejściu w góry odnajdziemy Ponferradę z zamkiem templariuszy i... jeśli ma się takie szczęście jak ja – z najprawdziwszą, gorącą, hiszpańską fiestą!

Idąc przez malownicze góry wkroczymy do Galicji – tak, to w tych krańcach ziemi nauczał Santiago! Przed nami kraina wilgotnych lasów i wzgórz, soczystej zieleni, ubogich wiejskich terenów, nieco dzika, zamieszkana przez ludzi nieco zamkniętych, traktujących przybyszów z rezerwą ludu, który pragnie autonomii i nie do końca chce być utożsamiany z resztą Hiszpanów. Tu czeka na nas upragniony cel wędrówki – Santiago de Compostela, z katedrą, której widok po setkach kilometrów wędrowania, jest najbardziej wzruszającym momentem, jaki można sobie wyobrazić. Szczęśliwi, składamy u grobu Apostoła przyniesione intencje, zmartwienia, problemy, uczucia, radości, podziękowania, losy naszych rodzin i przyjaciół, emocje, nasze całe życie...
A potem wybieramy się dalej, w męczącą wędrówkę ku Końcowi Ziemi, wyniosłemu Cabo Finisterre. Cudowny widok oceanu na Costa da Morte – Wybrzeżu Śmierci, jest wystarczającą nagrodą za wszystkie trudy pielgrzymki. Oglądając zachód słońca na przylądku nad Atlantykiem, z twarzą skierowaną ku Nowemu Światu, zdajemy sobie sprawę, że jest to koniec naszej wędrówki, ale i początek nowego życia.
Możemy jeszcze kontynuować pielgrzymowanie do sanktuarium maryjnego Nostra Señora da Barca w Muxía, co również gorąco polecam.

To jeden aspekt pielgrzymki. Teraz druga strona – duchowa. Wędrując, każdego dnia, krok za krokiem, zmieniamy się, dojrzewamy. Nie wrócimy już tacy sami. Idąc samotnie, mamy czas na przemyślenia, na zastanowienie się nad swoim życiem, na ogarnięcie myślami naszej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Przełamujemy nasze słabości, pokonujemy ograniczenia. Ale też poznajemy ludzi, uczymy się od nich, rozmawiając z nimi. Wysłuchujemy wspaniałych historii, spotykamy ludzi, którzy mając po 50-60 lat mówią, że pielgrzymują na Camino, ponieważ chcą zmienić coś w swoim życiu, bo chcą drugą jego część przeżyć inaczej, pełniej, głębiej, lepiej. Bo żałują zmarnowanego czasu. Pielgrzymka jest jak oczyszczenie umysłu i duszy, katharsis. Wystarczy tylko spytać kogoś: „Dlaczego idziesz?”, by od dopiero co poznanej osoby usłyszeć najgłębsze sekrety jej życia. Camino to życie w pigułce. Jednego dnia się śmiejesz, drugiego płaczesz, czasem jesteś samotna, czasem spotykasz ludzi – z jednymi idziesz dłużej, zaprzyjaźniasz się, z innymi tylko pozdrawiasz, nieodłączną częścią Drogi są pełne łez pożegnania. Każde doświadczenie jest cenne i niepowtarzalne, ubogaca Cię. Zdarzy Ci się też spotkać złego człowieka, ale to upewnia Cię jedynie w przekonaniu, że na jednego złego człowieka przypada na Camino setka cudownych, pięknych i dobrych ludzi. Tak samo jest w życiu, to podnosi na duchu, prawda? Uczysz się dostrzegać w bliźnich prawdziwe piękno, dostrzegasz duszę pod warstwą zmęczenia i brudu. Stajesz się bardziej ludzki. Wyruszasz na Szlak z pewnymi pytaniami, na które oczekujesz odpowiedzi. Czasem ją dostaniesz, a czasem dostaniesz odpowiedź na pytanie, którego wcale nie zadałeś. Zazwyczaj, niezależnie od wariantu, będzie to odpowiedź dla Ciebie zaskakująca.
Spotykasz Boga. Wystarczy się otworzyć – widzisz go w przepięknej przyrodzie, w drugim człowieku, w dobroci innych, rozpoznajesz jego głos w sobie, bo ulegasz przemianie, pozbywasz się egoizmu, uprzedzeń, On działa w Tobie, nawet jeśli tego nie oczekujesz bądź nie chcesz.
Obcowanie z historią, tradycją, kulturą, naturą, drugim człowiekiem, Bogiem...
Tym wszystkim jest Camino de Santiago, Droga, która jest celem sama w sobie. A także czymś o wiele, wiele więcej. Doprawdy, łatwiej byłoby powiedzieć czym ona nie jest!

środa, 6 października 2010

Na dobry początek!

Na Camino wkraczasz pełen obaw, pierwsze kroki stawiasz ostrożnie i nieśmiało. Nie wiesz jeszcze, co Cię czeka. Przed Tobą miesiąc (a nawet ponad) wędrówki. Na razie są to mglisto się rysujące dni, które dopiero w nadchodzącym czasie zostaną wypełnione mozaiką zdarzeń, obrazów, widoków, wrażeń, spotkań z ludźmi, ze sobą i z Bogiem, przeżyć i doświadczeń, które sprawią, że... no właśnie, co? Każdy wyrusza w Drogę z marzeniami, nadziejami... pełen oczekiwań. Że wróci lepszy, inny, że zmieni coś w swoim życiu. Jaki wraca?
Dla mnie pielgrzymka była cudownym doświadczeniem, dlatego chcę się nim jakoś podzielić.
Nie bardzo wiem, czy będę potrafiła opowiedzieć to wszystko, co bym chciała, nie wiem też jeszcze w jakiej formie chcę to przedstawić, pewnie okaże się w trakcie. Nie będzie to chyba szczegółowa relacja dzień po dniu, raczej luźne impresje i przemyślenia inspirowane tą piękną wędrówką. W moim życiu rozpoczęła nowy etap - po powrocie zaczęłam nowe życie, w nowym mieście - Krakowie.
Bo Camino de Santiago jest tylko początkiem - po nim rozpoczyna się Camino de Vida, Droga Życia.
Zapraszam do podążania wraz ze mną krok po kroku moim Camino, tym które żyje we wspomnieniach, i tym którym wędruję teraz, codziennie, każdego dnia.
Może przekażę Wam trochę energii i radości, które przywiozłam ze Szlaku św. Jakuba, może trochę zachwytu życiem, a może dodam komuś odwagi lub zachęty do tego, by sam wyruszył w trasę.
Na wszelkie pytania chętnie będę odpowiadać.
Ultreia!