niedziela, 13 października 2013

wrzesień 2013 - powrót na Camino de Santiago

Chciałam i musiałam wrócić.
Kto raz wybierze się na Camino, tego Droga wzywa wciąż na nowo. We wrześniu tego roku wróciłam więc jako hospitalera, tym razem do schroniska w Ponferradzie, by po skończonym wolontariacie ponownie wyruszyć pieszo do Santiago de Compostela, tym razem już tylko z Ponferrady.
Praca hospitalero uzależnia, tak jak samo pielgrzymowanie szlakiem… hospitalero to peregrino sedentario czyli pielgrzym, który na chwilę przeszedł w „tryb osiadły” po to, aby służyć pomocą innym wędrowcom do Santiago. Jak już wspominałam, opisując moje doświadczenia sprzed dwóch lat z wolontariatu w Grañón, zgłaszam swoją wolę pomocy stowarzyszeniu Hospitaleros Voluntarios, należącemu do federacji, zrzeszającej kluby przyjaciół Camino ze wszystkich regionów Hiszpanii. I czekam na przydział...
Tym razem padło na Ponferradę.






O tyle, o ile wolontariat w Grañón był czystą przyjemnością, pobyt w Ponferradzie okazał się już na początku przede wszystkim ciężką pracą i nauką. Ciężką pracą, bo schronisko jest jedynym w mieście i jest ogromne, zdolne pomieścić ponad dwieście osób. A czego się nauczyłam? Trochę pokory, na pewno wiele rzetelności w sprzątaniu - niedokładne obejrzenie i zdezynfekowanie łóżek jednego dnia mogło poskutkować plagą pluskiew dnia następnego. Radzenia sobie w środowisku konfliktowym - moi współtowarzysze nie dogadywali się dobrze między sobą, a ja, stojąc pośrodku, musiałam w jakiś inteligentny sposób uniknąć wejścia w konflikt. Ale mimo pracy, która trwała od wczesnego ranka do późnego wieczora, otrzymywałam każdego dnia ogromną dawkę radości i pozytywnej energii - wdzięczność pielgrzymów, ich uśmiechy, spotkania i rozmowy z ludźmi z całego świata... Czasem cały dzień czekałam na jedną osobę, a gdy przyszła, wiedziałam, że to właśnie był pielgrzym, dla którego warto było podjąć się tej pracy - że tej jednej konkretnej osobie miałam pomóc, że to on mnie potrzebował. I wszystko nabierało sensu. Do tego dochodziła, jak przystało na hispanistkę, obserwacja codziennego życia mieszkańców Ponferrady - tych związanych ze schroniskiem, widywanych codziennie i tych spotykanych na ulicach, uczestniczących w obchodach tygodnia fiest, które w pierwszej połowie września rządzą życiem tego pięknie położonego wśród gór miasteczka, z królującym w jego panoramie zamkiem templariuszy i uroczymi kościółkami z XI wieku. 15-dniowe doświadczenie, które - teraz mogę już powiedzieć z całą pewnością - było niezwykłe i magiczne, i bardzo mnie wzbogaciło, ale też wiele nauczyło.










A dzień po skończeniu wolontariatu, spakowałam plecak i wyruszyłam w drogę razem ze wszystkimi innymi pielgrzymami. Po raz drugi szłam w stronę Santiago, tym razem pokonując tylko ostatnie 200 km, które dzielą Ponferradę od miasta Apostoła. Pielgrzymka krótsza i z innymi motywacjami. Mój cel był bardzo jasny, miałam osobistą intencję skierowaną do św. Jakuba. Chciałam, żeby to Camino było prawdziwie religijną pielgrzymką, ponieważ znałam już dobrze ten odcinek trasy i zależało mi na ponownym przebyciu jej tylko z konkretną intencją, by Apostoł pobłogosławił mi w moich planach na przyszłość. Ponieważ prośba była dość ważna i istotna (a przecież rzeczy ważne nigdy nie mogą być łatwe), prosiłam św. Jakuba, żeby uczynił moją pielgrzymkę trudną, chciałam żeby była ciężka, żeby jakby "odpokutować" za rzeczy, które wiedziałam, że zrobiłam źle i zapewnić sobie, żeby wszystko wyszło dobrze w przyszłości. I tak się stało. Mam już spore doświadczenie w pieszych wędrówkach, więc pierwsze trzy dni szłam bez żadnych problemów. I nagle, czwartego dnia, bardzo zaczęła boleć mnie stopa. Przez cały tydzień, do samego Santiago, ostatnie 120 km, szłam z silnym bólem stopy (okazało się potem, że było to zapalenie ścięgien). Podczas mojego pierwszego Camino, trzy lata temu, z St Jean Pied de Port aż do Finisterre, nauczyłam się pokonywać granice i bariery psychiczne, ale nie czułam wcale bólu fizycznego. W tym roku nauczyłam się zdążać do celu pomimo bólu. Było ciężko? Nie. Nie było dzięki osobom, które poznałam na szlaku. Coś, czego się nie spodziewałam i nie oczekiwałam, bo nie nastawiałam się w tym roku na wiele nowych znajomości, ale co sprawiło, że moje Camino było czystą radością, przyjemnością i zabawą. Tak naprawdę nie ma znaczenia ile kilometrów się pokona, liczy się to, w jaki sposób się je przeżywa. Ból nauczył mnie, że to siła woli, siła umysłu i odwaga pchają nas do przodu i pomagają kroczyć właściwą ścieżką (na Camino i tak samo w życiu), nie zważając na to, co mówi nam nasze ciało i jego instynkty. Inni pielgrzymi nauczyli mnie być otwartą, wolną, szczęśliwą i radosną. 
Jak to jest, dotrzeć do Santiago po raz drugi? To już nie to samo, nie jest tak wzruszające i emocjonujące jak pierwszy raz. Nie robi takiego wrażenia, nie jest takim sukcesem.
Ale daje takie samo poczucie radości i wewnętrznego spokoju.





























Dziękuję św. Jakubie, że mogłam po raz kolejny stawić się przed Twoim obliczem!
Dziękuję wspaniałym ludziom z Ponferrady, dzięki którym funkcjonuje schronisko i których obecność umilała mi pobyt.
I dziękuję innym pielgrzymom, przede wszystkim mojemu przyjacielowi poznanemu na szlaku trzy lata temu, który przyjechał specjalnie po to, by przejść ze mną kilkadziesiąt pierwszych kilometrów i grupce Hiszpanek z Sewilli, z którymi zaprzyjaźniłam się w drodze.
Ultreia!





P.S. Pewnie wrócę znowu. To tylko kwestia czasu.