niedziela, 30 stycznia 2011

Miejsce pełne miłości

 23.08.2010
Wychodząc rankiem z Azofry dołączyłam do Roberty, Włoszki spotkanej już raz w Ventosie. Szłyśmy razem całą drogę do Santo Domingo de la Calzada, rozmawiało nam się wspaniale. Roberta jest cudowną, radosną osobą o głośnym, zaraźliwym śmiechu. Tryska energią i chęcią do życia. Jest na życiowym rozdrożu, właśnie straciła pracę i na Camino myśli, co robić dalej ze swoim życiem. Zaprzyjaźniam się też bardziej ze znajomą już resztą Włochów. W Santo Domingo de la Calzada zwiedzamy przepiękną katedrę. Plecaki zostawiamy w schowku i wchodzimy w cienisty świat natchnionej muzyki, wszechobecnych arcydzieł sztuki i legend. Nagle w ciszy katedry oprócz anielskich chórów wydobywających się z głośników, rozlega się też... donośne kukkurryku! Osobliwością tej świątyni jest bowiem... żywy okaz koguta, zamieszkującego wraz z kurą małżonką ozdobną klatkę. Znajdują się tu na pamiątkę dokonanego przez św. Dominika cudu. Otóż dawno temu, w średniowieczu, w pielgrzymkę do grobu św. Jakuba wybrała się niemiecka rodzina z synem. W młodzieńcu zakochała się córka właściciela gospody, w której zatrzymali się na nocleg. Gdy chłopak odrzucił jej względy, w ramach zemsty podrzuciła mu do torby kosztowności i oskarżyła o kradzież. Został skazany i powieszony, a jego smutni rodzice udali się sami w dalszą drogę. Gdy kilka tygodni później wracali tą samą trasą, zastali swego syna na szubienicy całkiem żywego, twierdzącego że św. Dominik ocalił mu życie. Szybko pobiegli do burmistrza z prośbą o uwolnienie go. Burmistrz wysłuchał ich podczas obiadu i z kpiną oznajmił, że to niemożliwe i ich syn jest tak samo żywy jak kurczaki na jego talerzu, które właśnie zamierza zjeść. W tym momencie kurczaki ożyły i zapiały donośnie!

Po zwiedzaniu rozdzielamy się i znów zostaję sama. Bezradnie rozglądam się za żółtymi strzałkami, wreszcie pytam o drogę i idę za jakimś uczynnym mieszkańcem miasta. Po paru krokach jednak znów zatrzymuję się i rozglądam z zakłopotaniem, zgubiwszy ślad. W tym momencie podchodzi do mnie uśmiechnięta staruszka. "Camino? Por aquí!" - wskazuje ręką drogę i po chwili jestem z powrotem na szlaku. W tym dniu zgubiłabym drogę jeszcze raz, gdyby nie jakieś starsze małżeństwo pielgrzymów, którzy zaczęli krzyczeć za mną i zwrócili moją uwagę, bym wróciła na dobrą trasę. Dzięki ludzkiej życzliwości nie musiałam błądzić i nadrabiać kilometrów, a trasa w pełnym słońcu i tak była dość męcząca.

Do Grañón doszłam wśród niezmierzonych pól słoneczników, z daleka widząc już wyłaniającą się z morza kwiatów wieżę kościoła. Albergue mieści się właściwie w jego budynku, a jest jednym z najbardziej niesamowitych miejsc na Camino, w jakich dane mi było się zatrzymać. Śliczne, przytulne, z cudowną atmosferą. Wkrótce po mnie dołączyli tu też wszyscy Włosi. Hospitaleros (gospodarze) przywitali nas z otwartymi ramionami, a spotkały mnie już na wstępie trzy niespodzianki - najpierw perfekcyjna polska mowa w ustach starego Niemca, następnie nietypowe sello (pieczątka) w postaci... buziaka w policzek, a potem informacja, że wszystkie cudowności tego miejsca są za... donativo ("co łaska").
Rozłożyliśmy nasze rzeczy na materacach na poddaszu i zeszliśmy do wspólnego salonu - nie mogłam napatrzeć się na uroki tego miejsca - kominek, ściany pełne wizerunków świętego Jakuba, symboli Camino i wszelkich symboli chrześcijańskich, ozdoby, drewniany stół... Michelangelo zasiadł do pianina i rozpoczął przepiękny koncert, my siedzieliśmy zasłuchani. Gdy przybyli już wszyscy pielgrzymi, rozpoczęło się wspólne przygotowywanie posiłku pod okiem niemożliwego, wesołego kucharza pochodzącego z Libanu. Jedliśmy wszyscy wspólnie przy stole, wcześniej uczestnicząc jeszcze w niezwykłej mszy w kościele, po której nastąpiło błogosławieństwo pielgrzymie w kilku językach. Przy kolacji rozmawiałam z Niemcem, który był tu wraz z rodziną - córką, synem, wnuczką - a polski znał, bo długi czas mieszkał na terenie Śląska. Poznałam też wędrującą z matką Peruwiankę mieszkającą na stałe w Szwecji i spotkaną już raz wcześniej Amerykankę Sarah. Późnym wieczorem zebraliśmy się na chórze kościoła, stanęliśmy w kręgu, a z rąk do rąk zaczęła krążyć zapalona świeca. Ten kto ją trzymał, miał powiedzieć innym kilka słów od siebie - rozbrzmiały słowa w wielu różnych językach. Na koniec wymienialiśmy się uściskami - obok mnie stał jasnowłosy Hiszpan, którego jeszcze nie znałam, ale który wkrótce też miał stać się jednym z moich przyjaciół.

Tym, co zdumiewa najbardziej, jest bezinteresowność tego miejsca. To, że otrzymuje się tu tak wiele, a nie jest ono wcale nastawione na zysk. Niesamowite.

klatka z kurą i kogutem

Santiago Peregrino

katedra w Santo Domingo de la Calzada

Grañón ukryte wśród słoneczników

:)

cudowne albergue w Grañón

... bo w Hiszpanii jest zawsze fiesta!;)

witraż przedstawiający pielgrzyma w kościele w Grañón

sobota, 22 stycznia 2011

Ludzie, ludzie i refleksje

 22.08.2010
Krótki etap do Azofra. Jest niedziela. Niestety, okazało się, że msza jest jedynie raz dziennie, rano. Kościół zamknięty na cztery spusty. Robię zakupy u przesympatycznego hiszpańskiego sprzedawcy i tylko jednego nie mogę do końca zrozumieć - że w niedzielę otwarty jest tu sklep, a zamknięty kościół...
W drodze spotykam dwóch sympatycznych Hiszpanów - Diego i Jordiego, właściwie pierwszych hiszpańskich pielgrzymów, z którymi wdaję się w rozmowę. Idą z Logroño do León, namawiają mnie żebym też poszła dalej, ale dziś nie daję się namówić tak jak poprzedniego dnia Simonowi, dziś zostaję w Azofra i odpoczywam. Siadamy w barze, czekając na otwarcie albergue, w cieniu parasola, który chroni przed upałem. Niedługo potem dołącza znajoma mi już grupa przyjaciół Włochów, okazuje się że też zostają dziś tutaj.

Najmilszą częścią Camino są spotkania z ludźmi. To takie miłe, kiedy obcy ludzie pozdrawiają cię, nieraz zwykłym "Hola!" a czasem dodając coś od siebie, np. "Buen Camino guapa" lub "Buen Camino joven" (guapa - ładna, joven - młoda; Buen Camino - Dobrej Drogi, typowe pozdrowienie ze Szlaku).

Ze spostrzeżeń o mnie samej potwierdza się jedno - nie lubię być sama, chcę być z ludźmi, choć jednocześnie trudno mi nawiązywać nowe znajomości. Choć wiem już też, że mimo wszystko potrafię. Wczorajszy dzień minął tak prędko dzięki Simonowi - fakt, jest nieco dziwny, w końcu to artysta - ale jednak bardzo dobry człowiek i świetnie się z nim rozmawia. Ma dużo niezwykłych nawyków i narzuca sobie sam dyscyplinę. Aż do powrotu do Londynu nie dotyka nikogo (jego "don't keep in touch" tyczy się zarówno fizycznego kontaktu jak choćby uściśnięcie dłoni, jak również komunikowania się przez internet). Od śmierci swojej babci, którą bardzo kochał, nie je czekolady bo zawsze jedli ją razem. Kupił za to czekoladę mnie i powiedział, że będzie bardzo szczęśliwy jak ją zjem. Pości też każdego 21-go dnia miesiąca, w dzień śmierci, babci i tak już od kilkunastu lat. Ciężkie było to na Camino, przez cały dzień wysiłku w upale pił tylko wodę, za to słyszałam w nocy jak wstawał o północy i szeleścił torebkami z jedzeniem. Bardzo oryginalny człowiek.

Camino to naprawdę zbiorowisko ciekawych osobowości. Uświadamia mi też, że kocham ludzi, wszystkich. Są tak ciekawi, każdy tak bardzo różni się od siebie, każdy ma też do opowiedzenia własną, interesującą historię. Z różnymi ludźmi spotykam się na Camino, z niektórymi gadam tylko przez chwilę niektórych jedynie mijam, a z innymi nawiązuję głębszą więź czy prowadzę poważniejsze rozmowy. Tak bliscy mi byli ludzie z początku mojej drogi - szczególnie Miyae czy Kanadyjczycy, a teraz Simon choć poszedł szybko dalej i prawdopodobnie już się nie spotkamy. Po drodze był jeszcze Grzesiek, była Jennifer ze schroniska w Villamayor de Monjardin, są Włosi czy inni - Hiszpanie, Niemcy - każda, nawet najkrótsza rozmowa, każdy uśmiech tutaj jest szczery, daje wsparcie, łamie stereotypy. W pokoju jestem dziś z przesympatyczną Niemką o tym samym imieniu co ja - Aleksandra. (Tak tak, albergue w Azofra ma dwuosobowe pokoje).

Sfilmowaną mam też ciekawą kronikę kulturową - najpierw grającego na akordeonie i śpiewającego polskie piosenki góralskie pana Andrzeja, potem Miyae z jej koreańską piosenką tradycyjną, Simona "odgrywającego" swoje wiersze, a dziś jeszcze śpiewających Włochów.
Czas też chyba zadać sobie jakieś fundamentalne pytania.
Dlaczego idę?
Czego szukam na Camino?
Co mam nadzieję tu znaleźć?
Dlaczego Bóg wysłał mnie tu samą? - to pytanie, które pojawia się w moim przypadku jest ważne. Wydaje mi się, że wiem dlaczego i nie żałuję, że tu jestem. Mnóstwo ludzi wyrusza samemu i samemu łatwiej jest być otwartym na innych, lepiej zajrzeć w głąb siebie, lepiej walczyć ze swoimi słabościami. Udowodniłam już sobie, że umiem być niezależna, i że umiem pokonać swoje bariery, że umiem też być odważna. A mimo to wciąż trudno jest zrozumieć czemu jestem tu sama - czemu nie potoczyło się po mojej myśli.
Czy kiedy wrócę do domu, będę inna? Lepsza? Silniejsza? Bardziej otwarta? Czy mam się zmienić, czy wręcz przeciwnie - polubić i zaakceptować to wszystko, czego w sobie zmienić nie umiem?

Grałam z Włochami w karty na pięknym dziedzińcu albergue - było bardzo śmiesznie i wesoło. No i znów - wystarczyło się przełamać, uśmiechnąć, podejść, odezwać się. Co z tego, że są zgraną paczką przyjaciół? Na Camino każdy to przyjaciel. Przyjęli mnie radośnie i sympatycznie. Wiele kosztuje nieśmiałą osobę, by zebrać się w sobie i wyjść do ludzi, przełamać się, wyzbyć skrępowania i sztuczności. A tak niewiele potrzeba.
I znów dziwy na Camino, znów magia... Głupio było mi znów dołączać do nich jeść, i gdy zastanawiałam się w pokoju co robić, czy wychodzić czy nie - do drzwi sam zapukał Michelangelo, ogłaszając że kolacja stoi gotowa na stole. Zaprosili też spontanicznie 70-letniego mężczyznę ze Szwajcarii i to było to, co  wreszcie uczyniło ten dziwny dzień magicznym. 

Mężczyzna poszedł do Santiago pieszo, od progu swojego domu. Teraz wraca z powrotem (!) - w jedną stronę szedł za swego zmarłego rok temu brata, w drugą za siebie. Reszta jego rodzeństwa zginęła podczas II wojny światowej. Z żoną są w separacji, ale nadal bardzo często się widują, spędzają razem wakacje i dalej ją kocha, uważa ją za najpiękniejszą na świecie kobietę. Pokazuje nam jej zdjęcia, które nosi ze sobą w portfelu. Dwóch z ich synów zmarło z powodu choroby genetycznej, trzeci z jej powodu nie może lub nie chce mieć dzieci. Szwajcar marzy o byciu dziadkiem, ale wie, że to nie ma już szans się spełnić... na Camino łatwiej mu myśleć.
- Każdy dźwiga swój bagaż, jakieś swoje brzemię - mówi ze łzami w oczach staruszek, pokazując na swoje barki, jednak każdy wie, że nie ma na myśli plecaka - Tutaj jest łatwiej je nieść.

Andrea (jeden z Włochów) jest bardzo mądry. Powiedział, że każdy coś zyskuje na Camino. Jeśli nawet przybywamy tu bez pytań, nie wiedząc czego szukamy, to one się pojawią, znajdziemy to, czego potrzebujemy, nawet jeśli nie wiemy jeszcze co to jest. Najważniejsze to starać się nie stracić tego, co zyskamy, tego człowieczeństwa, które odkryjemy. 

winnice

cudowna Nájera

pustynna droga sprzyja refleksjom

ukwiecone okna Azofry

Dodatek praktyczny: Nie bój się wyruszyć sam/sama. Niezależnie od wieku, płci, doświadczeń w podróżach, sprawności fizycznej czy znajomości języków. To naprawdę nie ma znaczenia - niezależnie od wszystkiego, jeśli bardzo tego chcesz - poradzisz sobie. A jeśli Twoją przeszkodą czy barierą jest tylko lęk przed samotnym wyruszeniem na szlak, lęk o własne bezpieczeństwo bądź o samotność - nie wahaj się ani chwili. Naprawdę warto. Nigdy nie będziesz czuć się samotnie. Nigdy zagrożony/a. Na nowo uwierzysz w ludzi, w piękno życia i świata, w wartości i dobro, które drzemie w człowieku. Naprawdę warto. Ja pojechałam na Camino zupełnie sama, mając 19 lat. Naprawdę bardzo się bałam. A nie było czego :)

środa, 12 stycznia 2011

Bezcelowość planowania i galeria osobowości

 21.08.2010
Jedno jest pewne - planować nic na Camino nie warto. Nawet jeśli mamy takie skłonności by wszystko mieć dobrze przemyślane, zaplanowane i dopięte na ostatni guzik, Droga sprawi, że szybko się ich wyzbędziemy. Jest to jeden z elementów wędrówki, który uczy nas jak żyć. Czy nie raz zdarzyło się, że długo coś planowałeś, marzyłeś, myślałeś i... musiałeś przełykać gorzkie łzy rozczarowania? Lepiej zdać się na los  i nie planować- "najlepsze rzeczy przydarzają się nam, kiedy najmniej się ich spodziewamy". Nic nie oczekiwać, niczego nie planować, wszystko co przyjdzie przyjmować z radością - tego właśnie uczy Camino. Mnie pierwszą lekcję dało jeszcze w domu przed wyjazdem, bo nieco inaczej miała ta wyprawa wyglądać. A potem były kolejne lekcje - na trasie wszystko jest nieprzewidywalne. Można zaplanować sobie idealny etap dnia, nastawić się na nocleg w wybranym skrupulatnie z przewodnikiem w ręce miejscu... a potem być zmuszonym iść jeszcze kilka kilometrów. Bo nie ma miejsc. Albo schroniska już nie ma, wcale. Takie i inne niespodzianki się zdarzają i uczą otwartości i cierpliwości.

Zmęczona wczorajszą drogą do Viany, postanowiłam zrobić sobie dziś etap wypoczynkowy, ok. 22 km. Być może udałoby mi się to, gdybym nie spotkała Simona.
Trafiłam na niego od razu po wyjściu z albergue, dosłownie tuż za bramą na ulicy prowadzącej ku wyjściu z miasta, jeszcze po ciemku. Szedł z centrum, od strony innego schroniska i cóż, spojrzeliśmy na siebie i po prostu zaczęliśmy gadać.
Galeria postaci, osobowości i charakterów, jakie można spotkać na Camino jest niezmierzona. Simon był jednym z najbardziej ekscentrycznych i dziwacznych ludzi, których spotkałam, ale i jednym z najciekawszych. Anglik (choć użalający się na swój kanadyjski akcent), łamie jednak stereotyp małomównego i zamkniętego w sobie mieszkańca Wysp. Mimo wieku 50 lat, czuje się bardzo młodzieżowo - i wygląda też dość specyficznie. Oprócz plecaka, na ramieniu niósł różową torbę w świnki, a przed słońcem chronił się pod czarną parasolką. Wędrówka upływająca na rozmowie, mijała błyskawicznie.
Razem dotarliśmy do Logroño - stolicy słynącej z wyśmienitego wina prowincji La Rioja, której granicę niedawno przekroczyliśmy, zostawiając za sobą Navarrę. Niedaleko przed wejściem do miasta napotkamy niepozorny stolik, gdzie można zakupić wodę, owoce, pamiątki, dostać sello (pieczątkę). Jest to miejsce  już słynne na szlaku, "założone" przez doñę Felisę, której dom znajduje się przy Camino. Zrobiła ona sobie własną pieczątkę i rozpoczęła stemplować credenciale. Doña Felisa niedawno zmarła, a "interes" przejęła jej córka. Drugie tego typu interesujące miejsce czeka nas w parku za miastem - namiot i stolik długobrodego starca o imieniu Marcelino. Przeszłam obok niego obojętnie, a wymieniając potem wrażenia z pewną Włoszką, dowiedziałam się, że to wspaniały człowiek, który pomagał oznakować Szlak i ofiarowywał każdemu pielgrzymowi wystrugany kij, muszlę i tykwę - pielgrzymie atrybuty. Włoszka z kolei jednak nie zatrzymała się przy stoliku doñi Felisy, co skłoniło nas do refleksji, że każdy z nas idzie tą samą trasą, odbywa to samo Camino, a jednak droga każdego z nas jest inna, każdy przeżywa je inaczej i wszystko to, co nas spotka, zależy często od tego w którym miejscu się zatrzymamy, czy na jakich ludzi trafimy. Camino dwóch osób może być diametralnie różne, choć oboje będą szli na pozór tą samą trasą.
W Logroño zgubiłam Simona, a raczej grzecznie pożegnał się i postanowił przyspieszyć, zostawiając mnie z (jak się okazało, tylko 5 dni ode mnie starszą) Litwinką, do której przyłączyliśmy się u wejścia do miasta. Prędko okazało się, że nie jest to osoba, z którą mogłabym się zaprzyjaźnić tak jak z Miyae. Od razu zaczęła narzekać, że nie podoba jej się, że w schroniskach jest tak wielu ludzi, że musi z nimi rozmawiać i że nie lubi, gdy pyta się ją o motywy podjęcia przez nią wędrówki. Gdy Simon poszedł przodem, ona została z tyłu, a ja znów kontynuowałam marsz samotnie.
Dzień był przepiękny. Słońce grzało, a ja znalazłam się w wielkim parku na obrzeżach miasta. Była sobota, więc pełen był on Hiszpanów, spędzających swój wolny czas uprawiając sporty, bądź wypoczywając. Drzewa otaczały jezioro, wszystko było doskonale oznakowane żółtymi strzałkami, nie sposób się zgubić. Pięknie, ale... nudno. Zbyt cywilizowanie. Szłam i szłam, tęskniąc za momentem aż znowu znajdę się poza miastem, wolna wśród hiszpańskich krajobrazów. Ku mojemu zdziwieniu, nagle ujrzałam na ławce Simona. Ucieszył się na mój widok i oznajmił, że czekał tu na mnie, bo bardzo dobrze mu się ze mną gadało. Ze zdziwieniem zauważył, że z młodej Litwinki, choć była na pozór miła, emanowała jakaś negatywna energia, zaś ze mnie - choć jesteśmy w tym samym wieku, takie podobne - pozytywna. Znów wpadliśmy więc w dobry rytm i prędko dotarliśmy do Navarrete, gdzie planowałam zatrzymać się na noc. Podczas postoju Simon zaczął mnie jednak usilnie namawiać, żebym poszła jeszcze kilka kilometrów dalej. Dzień był uroczy,  godzina wczesna bo dopiero dochodziło południe, a kolejne albergue - w oddalonej o 7 km Ventosa - polecane w przewodniku. Zmieniłam więc moje plany i poszliśmy dalej.
Z początku szło się szybko i przyjemnie, znów znaleźliśmy się wśród przyrody - typowo riojańskiej, bo wśród szeroko się ciągnących krzaków winogron. Okazało się, że Simon jest poetą, pracuje w teatrze i podczas postoju w samym środku pola winnicy, rozpoczął prezentować mi swoje wiersze, recytując je w sposób niezwykle ekspresyjny. Nakręciłam jego przedstawienie, bardzo rozbawiona, bo miałam już nagrany niezły materiał na film o artystycznych duszach Camino, i poszliśmy dalej, zagadani, śpiewając na zmianę piosenki (wiecie jak zabawnie brzmi "Rota" w rozgrzanym jak piec pustkowiu wśród krzaków winogron gdzieś w Hiszpanii?). 
Mniej zabawnie zrobiło się, gdy nagle zorientowaliśmy się, że dość dawno nie widzieliśmy nigdzie żadnej żółtej strzałki. Szliśmy w stronę widocznego w dali miasteczka, tylko że na kilometr przed nim okazało się, że... ma jakąś inną nazwę niż to, do którego zmierzaliśmy. Nasze zgubienie się przypadło na najgorętsze godziny dnia, ani odrobiny cienia. Dotarliśmy do szosy, zatrzymaliśmy przejeżdżający samochód - Simon poleciał z przewodnikiem w ręku do kierowcy, sympatycznego długowłosego Hiszpana, który jednak niezbyt umiał nam pomóc. Nie było innej rady - trzeba było zawrócić. Po jakimś czasie zagadka się wyjaśniła - żółte strzałki odnalazły się, zobaczyliśmy, że szlak odbija na prawo - słupek z muszlą ukryty był wśród zarośli, zagadani, musieliśmy go przegapić. Za karę nadrobiliśmy parę kilometrów, a reszta drogi do Ventosy była żmudna i mordercza. Choć ledwo trzymałam się na nogach ze zmęczenia, udało mi się jeszcze docenić urok zielonych wzgórz, dominujących w krajobrazie wokół Ventosy i stary kościół.
Do albergue wczołgaliśmy się ledwo żywi, a było to najcudowniejsze miejsce, jakie można sobie wyobrazić - przywitano nas szklanką zimnej wody! Atmosfera była gościnna, poza tym było naprawdę śliczne. Na kolację zjadłam zupkę knorra i bagietkę z uwaga... małżami, mejillones. Odświeżeni, poszliśmy wypoczywać wśród zieleni ogródka, gdzie poznaliśmy wesołą Włoszkę Robertę. Znajomość z nią przerodzi się w jedną z najważniejszych przyjaźni, jakie przywiozłam z Camino.

C.D.N.
codzienny cud słońca ;)

Logroño - stolica regionu La Rioja

zdawać by się mogło, że zgubić się nie sposób... a jednak

przepych katedr

cel - wciąż tak bardzo odległy

sobota, 1 stycznia 2011

Ciemności, upał, samotność i... włoska życzliwość

 20.08.2010
Dzień rozpoczęłam wyjątkowo wcześnie - przed szóstą, w zupełnych ciemnościach już byłam na szlaku, prędko zostawiając za sobą oświetlony punkcik wioski Villamayor. Miałam przed sobą znów tak długi odcinek jak wczoraj, a chciałam jak najwięcej przejść bez upału.
Już po chwili obiecywałam sobie, że nigdy więcej nie wyjdę zupełnie sama w ciemnościach. "Stracha" miałam niezłego;) idąc ponad godzinę po ciemku, z latarką, sama przez puściutkie pola. No ale klimat był, to fakt.
Wschód słońca za to był jednym z piękniejszych na moim Camino. Wstawało powoli, a pomarańczowy blask wydobył z szarości nocy rozległe pola, wzgórza, stogi siana. Wraz z pojawieniem się słońca, zaczęły wyłaniać się też sylwetki pielgrzymów - musieli być całkiem niedaleko za mną lub przede mną, a nie spotkaliśmy się w ciemnościach. Zamieniam kilka słów z jakimiś Włochami, ale potem gubię ich i większość trasy idę już sama, nie spotykając prawie że nikogo.
Mijam urocze Los Arcos, które jednak rozczarowuje mnie trochę. Nie znalazłam żadnego otwartego sklepu, w powietrzu unosił się zapach jakby końskich odchodów, nawet piękna katedra była ku mojemu żalowi zamknięta. Wszędzie za to wisiały czerwone i białe chorągiewki. No tak, pewnie wczoraj odbywała się jakaś fiesta.
W Torres del Río kolejne ciekawe doświadczenie.
Trzeba wyobrazić sobie zalaną słońcem wioseczkę z piaskowca na wzgórzu, wśród spalonych słońcem pól. Życie toczy się tu leniwie - koty, ludzie... czas jakby się zatrzymał. Przychodzę ja - samotny wędrowiec - wchodzę do baru, skąd dobiegają dźwięki hiszpańskiej muzyki. Na kamiennych ścianach muszle - symbol Camino. Jedyny klient, Hiszpan, pozdrawia mnie buenos días, zamawiam bocadillo i café con leche, by mieć siły na dalszą drogę przez bezdroża Hiszpanii... czułam się jak w filmie.
Niestety, chwilę później już jak w tragedii. Droga do Viany - brak ludzi, brak cienia, brak wody, powietrze faluje w gorącu. Widoki są piękne, ale odcinki znów pod górę, a woda skończyła mi się jakieś 5 km przed Vianą - chyba bym umarła, gdyby nie parę jeżyn i winogron zerwanych po drodze. Przy wejściu do miasta - ławki i źródełka z wodą. Szybko napełniam butelkę i łapczywie piję. Jeszcze nigdy nie smakowała mi tak bardzo zwykła woda.
Za to sama Viana - przecudna. Albergue mieści się w starej, pięknej części miasta. Jest wygodne i świetnie wyposażone, mieści się tuż obok imponujących ruin starego kościoła, z "tarasem widokowym" na okolicę. Siedzę tam pod drzewem, w tym mieście z historią i piszę. Po sjeście idę na spacer po mieście, robię też zakupy. W sklepie spotykam Andreę - jednego z grupki młodych Włochów poznanych w Villamayor. Opowiada jak wyszli dziś rano po ciemku i zgubili drogę, by po godzinie błądzenia wrócić do punktu wyjścia i rozpocząć od nowa... cóż, tak też się zdarza. Zaprasza mnie też serdecznie dziś na wspólną kolację z nimi - nie chce w zamian ani pomocy w gotowaniu, ani pieniędzy na produkty. Po prostu chcą się podzielić.
Wieczór był przemiły. Włosi nagotowali mnóstwo pysznej pasty, prócz mnie zaprosili też jakieś dwie Francuzki. W ruinach kościoła rozgrywał się jakiś spektakl, który podglądać mogliśmy z okien albergue, a z "tarasu" nocą roztaczał się magiczny, przecudowny widok na światła miasta.

Dodatek praktyczny: Są odcinki, na których nie spotka się źródełek z wodą zdatną do picia. Dlatego najlepiej zorientować się wcześniej, czy będzie po drodze możliwość zaopatrzenia się w wodę, a jeśli nie, to zabrać ze sobą jej odpowiedni zapas. Ja, nauczona doświadczeniem tego dnia, następnym razem byłam już przezorna i wolałam mieć zbyt dużo wody w zapasie niż po raz kolejny umierać z pragnienia w falującym upale hiszpańskiego południa;)

wschód słońca

jak na pustyni

:)

Viana
ruiny kościoła sąsiadujące z albergue w Vianie