sobota, 16 kwietnia 2011

Święta miłość i mistycyzm

05.09.2010
Poznali się jeszcze w szkole, właściwie ich miłość była naturalna i oczywista. Mieli wspólne plany, chcieli się pobrać. Pewnego dnia, planując ślub, siedzieli i rozmawiali. Powiedziała, że bardzo go kocha, ale jest w niej jeszcze silniejsze pragnienie, jeszcze większa miłość - chciałaby poświęcić swoje życie Bogu. On wyznał, że też się nad tym zastanawiał. On został księdzem, ona zakonnicą. Oboje spełniają się wspaniale w swoim powołaniu, on jest szanowanym i lubianym proboszczem, ona wyjechała na misje. Widują się raz na kilka lat, piszą do siebie kilka razy do roku. Ich miłość pozostała na płaszczyźnie czysto duchowej. Historia wzruszająca, niczym rodem z życiorysów świętych - Franciszka i Klary, Teresy z Ávila i Jana od Krzyża... Doskonale pasująca do mozaiki ludzkich historii, tworzących magię Camino. Jak kolejny element układanki.

Historia prawdziwa.
Zatopiona w rozmowie z polskim księdzem, idę szybkim tempem i prędko docieramy do wioski. Tam orientuję się, że reszta została daleko w tyle i wyrywam się na wolność, idę dalej - z tęsknoty za moją samotną wędrówką. Znów czuję się swobodnie i szczęśliwie. W drodze przez las spotykam sympatycznego, hiszpańskiego staruszka z pobliskiej wioski, który prosi mnie, żebym zrobiła mu zdjęcie, a potem chce je zobaczyć i zaprasza mnie na ławkę koło siebie, bym odpoczęła i porozmawiała. Do Santibañez de Valdeiglesias dotarłam na dwie godziny przed otwarciem albergue. Wypiłam w barze café con leche i weszłam do kościoła. Msza już się skończyła, podeszłam po pieczątkę do dwóch starszych pań. Były niesamowicie życzliwe i stwierdziły, że idąc do Santiago, pójdę prosto do nieba :-)
Rozłożyłam się w cieniu domu na karimacie i czekałam na resztę. Po otwarciu albergue zarejestrowałam się wraz z Miyae i Martą, a potem... zaczęły się problemy. Jeden z dwóch hospitaleros, żywiołowy Włoch, kategorycznie nie zgadzał się na przyjęcie do schroniska innych Polaków, krzycząc, że nie wpuszcza zorganizowanych grup i muszą szukać innego noclegu. Próbowałam pomóc i perswadować i w końcu udało się wraz z pomocą drugiego z gospodarzy, młodego Czecha Lukasa. Atmosfera jednak pozostała napięta i utwierdziłam się w przekonaniu, że muszę odłączyć się od dużej grupy i ponownie zacząć pielgrzymować samotnie, kontynuując moje własne Camino. Nie była to łatwa decyzja, ale samodzielna i przemyślana - jedna z wielu, które musiałam już podjąć od początku tej wyprawy, decydując się na nią w ogóle. Tylko kolejna decyzja więcej. 
Albergue nie jest ciekawe, ale ma przyjemny zielony ogród. W jego zaciszu jemy, a potem prowadzimy długie rozmowy o Bogu. Wieczorem siadam jeszcze wraz z Miyae, Martą i Czechem Lukasem przy stoliku i podejmujemy - ja i Czech - dyskusję. Lukas jest bardzo intrygujący, ale i nieco dziwny. Z domu wyruszył rok temu na swoje drugie już Camino. Po drodze zostaje gdzieś jako hospitalero na parę miesięcy. Wcześniej był gdzie indziej, teraz jest tu. Kiedy ruszy dalej? Gdy chce zdecydować, po prostu rzuca monetą 5-centową, na której widnieje wizerunek katedry w Santiago. Jeśli wypadnie reszka - odpowiedź brzmi "nie", jeśli katedra - "tak". "Św. Jakub zdecyduje". Pokazuje nam też grę zwaną juego de la oca, bardzo popularną na Camino, podobno poszczególnym polom odpowiadają jakieś miejsca ze szlaku... Lukas dużo mówi o mistycyzmie, o spirytualności Drogi, o jej magii. Mówi, że Camino to inny świat, równoległy do rzeczywistości, oderwany od niej. Z normalnym światem mamy styczność tylko wtedy, kiedy korzystamy z wygód i usług - bierzemy autobus, przewozimy bagaż. Lukas, gdy nie miał pieniędzy na dalszą podróż, sprzedawał własnoręcznie robione naszyjniki z kamyków. Camino to jego sposób na życie. Nie podoba mi się tylko momentami jego sposób myślenia, New Age'owska filozofia, niczym z ksiązki Paula Coelho, którą próbuje przemycić. Sprzeciwiam się temu i podejmujemy dyskusję. Było to dla mnie bardzo interesujące i ciekawe zakończenie dnia.

Dodatek praktyczny: W regulaminie w credencialu faktycznie napisane jest, że zorganizowane grupy nie mogą spać w schroniskach dla pielgrzymów i powinny organizować sobie własne noclegi. Uznaje się za nieuczciwe przyjmowanie grupy, której na przykład towarzyszy autobus przewożący zbędny bagaż i "rannych", bo inni pielgrzymi zdani są sami na siebie i nie mają takich udogodnień. Oczywiście dotyczy to tylko schronisk parafialnych i gminnych, tak jak fakt, że nie można spędzać dwóch nocy w tym samym schronisku, chyba że jest się chorym lub kontuzjowanym i nie może się dalej iść. W prywatnych schroniskach, które są przecież nastawione na zysk, nikt się tym nie przejmuje. Sytuację taką jak w tym przypadku, że hospitalero kategorycznie i wściekle odmawiał przyjęcia grupy, widziałam co prawda pierwszy i ostatni raz, ale jednak trzeba mieć na uwadze, że wyruszając w grupie zorganizowanej nie zawsze znajdzie się nocleg w albergue - co w wielu przypadkach jest właściwie słusznym podejściem.


codzienny poranny rytuał

Hospital de Órbigo - miasteczko rodem ze średniowiecza

sympatyczny staruszek, który bardzo chciał zobaczyć się na zdjęciu:)

dzisiejszy finał

wśród zieleni ogrodu widać kościół...

... i pranie ;)

wraz z Miyae raczymy się lampką wina - darem czeskiego hospitalero i... dzielimy butami;)

piątek, 15 kwietnia 2011

Żyj tak jak kochasz, kochaj to czym żyjesz :-)

04.09.2010
Dziś idę już ponownie z moją Miyae, ale też z polską grupką - Martą, Emilką, Moniką i Markiem. Opuszczamy León jeszcze po ciemku, w drodze spotykając kobietę z Australii, która - jak wielu - rozpoczyna w tym mieście pielgrzymkę. Przy wyjściu z miasta ostatni raz żegnamy się z Kanadyjczykami - kochanymi Danielem i Claire, w ciemnościach, robiąc sobie wspólne zdjęcie na tle pomarańczowej łuny sygnalizującej na granatowym niebie zbliżanie się słońca. Jeszcze nie wiemy, że więcej nie uda nam się już spotkać przyjaciół. W naszej polskiej grupce rozmawiamy po angielsku, żeby Miyae mogła nas rozumieć, wybieramy alternatywną trasę do Villar de Mazarife. Po drodze poznaliśmy dwóch Izraelczyków (ojciec i syn, spotkam ich ponownie w Santiago w kolejce do biura pielgrzymów) i Rosjankę.

Ale najciekawsze było spotkanie z Duńczykiem, który idzie trasą Aragonés. Miał ze sobą śliczny, własnoręcznie wyrzeźbiony kij pielgrzyma, był bardzo wesoły i miał dwa powody, żeby iść.
Pierwszy - obejrzał kiedyś z żoną film na BBC o kobiecie, która długie lata była w żałobie po śmierci męża, ciągle ubierała się na czarno. Znajomi zabrali ją na Camino. Po powrocie odmieniła swoje życie, zapragnęła żyć na nowo. Schowała swój smutek głęboko w sercu i zaczęła nowe życie. To ich bardzo zainspirowało i zapragnęli przejść tę trasę razem - niestety żona ma problemy z biodrem, więc idzie sam.
Drugi powód - bardzo szczęśliwe życie :-) Ma dwoje dzieci, troje wnucząt - i chce za nie podziękować w katedrze w Santiago. Jest bardzo szczęśliwym człowiekiem, ma 65 lat, skończył pracować, wreszcie ma czas i pieniądze na podróż. My - młodzi, mamy przed sobą całe życie. By przeżyć je szczęśliwie, by zacząć cieszyć się nim już teraz. 
Radosne, ciekawe i pouczające spotkanie. Per (bo tak ma na imię sympatyczny Duńczyk) będzie nam towarzyszył jeszcze wiele dni.

Live the life you love.
Love the life you live.

To jedna z sentencji wypisanych na ścianie Albergue de Jesús, bardzo ciekawego, artystycznego miejsca z duszą i przyjemną atmosferą, w którym przyjdzie nam spędzić noc. Wszędzie na ścianach są kolorowe napisy, rysunki, malowidła, w ogrodzie basen i różne śmieszne kolorowe rzeźby. W schronisku zatrzymuje się cała polska grupa i wszędzie rozbrzmiewa polski - dziwne uczucie, ale w kościele pozwalają nam odprawić polską mszę - żywą, piękną, pełną śpiewu. Przyłącza się kilku obcokrajowców i choć nie rozumieją zbyt wiele - są zachwyceni.

tu ostatni raz widzimy przyjaciół z Kanady

Albergue Jezusa ;-)


hiszpańskie kościoły są ulubionym miejscem bocianów :)

Peregrino


z wesołym Duńczykiem

na tarasie albergue, prawdopodobnie pisząc te słowa ;)

wtorek, 5 kwietnia 2011

León - dwadzieścia wieków historii

 03.09.2010
Rankiem krótkie i szybkie kilometry do León. Ze wzniesienia widać było rozpościerające się w dole miasto, robi wrażenie, chyba jest największym z miast do tej pory mijanych na szlaku. Docieram wcześnie, trochę błądzę po centrum zanim udaje mi się wreszcie zlokalizować klasztor benedyktynek, w którym znajduje się albergue. Spotykam moją Miyae oraz Kanadyjczyków, za którymi zdążyłam się znów stęsknić, razem idziemy zwiedzać miasto.

León ma za sobą długą historię, bo zostało założone już w 68 roku jako obóz rzymski, potem kolejno opanowywali go Wizygoci, muzułmanie, aby znów wrócić w ręce chrześcijan, stając się stolicą Królestwa Leonu. Od dawien dawna podążają też z niego pielgrzymi w kierunku Santiago. Miasto jest śliczne, zdobią je kolorowe kamienice i kwiaty, znajdują się w nim nie tylko tak charakterystyczne dla południowych miast wąskie urokliwe uliczki, ale i szeroka okazała aleja, kościoły, pałacyk zaprojektowany przez Gaudiego. Słynna leońska katedra nie może oczywiście dorównać tej z Burgos, ale zachwyt wzbudzają przepiękne kolorowe witraże, które czynią jej wnętrze równie imponującym i doprawdy magicznym. Warto też zajrzeć do San Isidoro, kościoła, gdzie znajdują się szczątki ważnego hiszpańskiego świętego, Izydora z Sewilli.

Po powrocie do albergue spotykam dużą zorganizowaną grupę z Polski - to oazowicze. Znaleźli się na Camino w ramach przygotowań do przyszłorocznych (teraz już tegorocznych;)) Światowych Dni Młodzieży w Madrycie, pielgrzymkę zaczynają właśnie tutaj w León. Wśród nich jest kilka osób z mojego miasta, Łodzi, w tym moja przyjaciółka Marta, która przyjechała z nimi specjalnie by do mnie dołączyć. Opowiadam moje wrażenia i przygody z dotychczasowej wędrówki. Wreszcie też, po trzech tygodniach, dane jest mi uczestniczyć w polskiej mszy świętej - dziwne (ale piękne) uczucie po tym, gdy już zaczęłam się odzwyczajać od polskiego na trasie;)

A oto parę zdjęć z przepięknego miasta, mającego za sobą dwadzieścia wieków historii:


leońska katedra

pałacyk projektu mistrza Gaudiego





wraz z Miyae, szczęśliwe z kolejnego spotkania

mury obronne z XIV wieku



Kościół św. Izydora

zdjęcie nie odda czaru witraży leońskiej katedry