piątek, 18 marca 2011

Na leońskiej ziemi

02.09.2010
Mija dwudziesty dzień jak idę. Tak, od trzech tygodni codziennie wstaję przed wschodem słońca, zakładam plecak i po prostu idę.

Dziś rozmawiałyśmy o tym z Robertą - że jakaś magia jest w tym chodzeniu, w tej wędrówce, wciąż naprzód. Można by przecież zostać w domu lub jechać w jakieś ciche miejsce na łonie natury, by pomyśleć o swoim życiu. A jednak, jest coś specjalnego i niezwykłego w tym, że wolisz iść. Może jest to działanie - to, że nie siedzisz bezczynnie, że coś robisz, krok za krokiem posuwasz się naprzód, masz poczucie dobrze wykorzystanego czasu, pokonujesz jakieś trudności. Uczysz się własnego ciała, jego potrzeb i możliwości. Jednocześnie zaczynasz je lubić, bo wiele może, a jego wygląd tu jest nieważny, liczy się dusza, która z każdym dniem pięknieje.

Dziś pożegnałam się z Robertą. Większość dnia szłyśmy jeszcze razem, rozmawiając i śpiewając jak zwykle, a potem ja zostałam w Arcahueja - ostatnim albergue przed León, ona poszła dalej. Przy pożegnaniu popłakała się i dała mi śliczny drewniany naszyjnik z muszlą - caminowym symbolem. Ale ja jestem pewna, że zobaczymy się jeszcze i to niedługo. Roberta z León wraca do Włoch na wesele swojej kuzynki, ale dzień po weselu przybywa ponownie do Hiszpanii, kontynuować swoje Camino. Będę o dzień lub dwa przed nią, ale spotkamy się jeszcze, najpóźniej w Santiago. Była osobą, z którą szłam najdłużej - radosną, o złotym sercu, śmiechem potrafiła zarazić każdego. Czułam się z nią wspaniale, takich ludzi chowa się w sercu na zawsze.

Znów zostałam sama - już zdążyłam się od tego odzwyczaić. Co prawda tylko na jeden dzień, ale wspominam dziś wszystkich moich przyjaciół peregrinos i bardzo za nimi tęsknię. Droga dziś nie była ciekawa, często wzdłuż szosy, ale w oddali widać już zarysy gór. Miasteczko jest maleńkie, senne, raczej nudne, leniwe. Jedna z tych hiszpańskich, spokojnych wioseczek, idealnych do relaksu i odpoczynku. Jutro - duże, ruchliwe miasto. Wiele osób w León kończy swoją pielgrzymkę, ale też wiele osób jutro ją tam rozpocznie. Do Santiago pozostało ok. 300 km. 
Często teraz na pytanie: "Skąd idziesz?", gdy odpowiadasz: "Z Saint Jean, z Francji", spotykasz się z dużym podziwem.

Jem posiłek, spaceruję po miasteczku, w barze przy albergue rozmawiam chwilę z Hiszpanami, którzy częstują mnie sidrą - tradycyjnym, lekkim, jabłkowym napojem alkoholowym, pochodzącym bodajże z Asturii. Myślę o drugiej połowie mojej przygody, która wciąż jeszcze przede mną. Ostatnio moje myśli często przykuwają sprawy z Polski, chyba przestanę koszystać na trasie z internetu, chcę zostawić to daleko daleko za sobą. Jestem na Camino, jestem wolna.

Dodatek praktyczny: León jest miastem, któremu warto poświęcić cały dzień zwiedzania. Zatrzymanie się tuż przed miastem, by nazajutrz rankiem pokonać szybko ostatnie kilometry i resztę dnia przeznaczyć na odpoczynek i oglądanie pięknego miasta, jest niegłupim pomysłem.



św. Jakub z atrybutami pielgrzyma - kolejny do kolekcji ;-)

La verdad, es el camino...


niedziela, 13 marca 2011

Hiszpański Elvis

 31.08.2010
Droga z Danielem, Claire i Robertą - znów poważne rozmowy przeplatają się z wesołym śpiewem. Ja i Włoszka zostajemy dziś w Sahagún, ciekawym miasteczku gdzie spotkać można najstarsze przykłady charakterystycznego dla Hiszpanii architektonicznego stylu mudéjar, łączącego elementy europejskie z arabskimi. Albergue - przyjemne i ciekawe, mieści się w budynku starego kościoła. Idziemy na obiad z Francuzką Lucie i Niemką Andreą. Jem prawdziwą hiszpańską paellę z owocami morza. Jest smaczna, ale jednak z ulgą kończę - dziewczyny nie mogą się nadziwić czemu nie zachwycam się obfitością muszli, skorupiaków i krewetkowych odnóży wystającymi z przyprawionego szafranem ryżu ;-)
Wieczorem odnajduje mnie znów moja koreańska przyjaciółka Miyae, ciągle przemieszczająca się autobusem. Dowiaduję się od niej, że dotarł też tu dziś spotkany przez nas w Orisson, na początku wyprawy pan Andrzej - wesoły "góral" z akordeonem! Niestety nie udaje mi się go ponownie spotkać, podobno jest w drugim albergue. Miyae nazajutrz jedzie prosto do León i obiecuje, że tam na mnie poczeka i będziemy dalej już razem kontynuować pielgrzymkę.

01.09.2010
Tego dnia sprawdzają się dwie z caminowych zasad:
1. Rozpoczęcie dnia w ciemnościach może zaowocować pomyleniem drogi.
2. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, czyli że pomyłka może okazać się korzystna.
Otóż nudny i monotonny odcinek trasy do Reliegos ma dwie wersje - jedną wzdłuż szosy, drugą alternatywną przez pola, pierwotnym szlakiem - niestety tylko z jedną miejscowością po drodze na odpoczynek. Decydujemy się z Robertą iść trasą zwykłą, prostą, wzdłuż jezdni - w momencie wyboru jest jeszcze ciemno, więc nie chcemy ryzykować zgubienia się na alternatywnej trasie. Idąc wśród natury, dziwimy się złym opiniom odcinka w przewodnikach, ale i brakowi miasteczek po drodze. Wszystko wyjaśnia się gdy w końcu docieramy do miasteczka i na tabliczce widzimy nazwę... Calzada de los Hermanillos. Wbrew zamierzeniom, pomyliłyśmy się i poszłyśmy trasą alternatywną. Nie żałujemy jednak, bo trasa była urokliwa, a i pogoda sprzyjająca - niebo zachmurzone, orzeźwiający wietrzyk, parę kropli deszczu - w sam raz, by nie umrzeć z gorąca na tym pustkowiu. Nie spotykamy prawie wcale innych pielgrzymów, w jedynej wiosce po drodze wchodzimy do baru na kawę, potem drogę wskazuje nam jakiś sympatyczny hiszpański staruszek. Na koniec, gdy jesteśmy już wyczerpane dzisiejszą drogą (31 km), Roberta proponuje wspólne odmówienie różańca. Każda dziesiątka w innej intencji - nam bliskiej, i na zmianę - jedna po polsku, jedna po włosku. Piękne i bardzo pomogło nam w przetrwaniu tego ostatniego wysiłku.

O głównej atrakcji Reliegos już parę kilometrów przed miastem informują nas poprzyklejane na drzewach i słupach artykuły z gazety, wszystkie przedstawiające szelmowsko uśmiechniętego, wąsatego mężczyznę w czarnym, przekrzywionym zadziornie berecie. Zwą go "Elvisem Presleyem Camino". Jego bar, Il Torre to wielka książka - całe ściany pokryte są przeróżnymi napisami w różnych językach, zostawianymi przez pielgrzymów. Sam Elvis jest szalony i wesoły, wydaje się być nie z tego świata. Idziemy do jego baru wraz z Lucie, Andreą, Litwinką Ievą i grupą Hiszpanów, z okazji urodzin Lucie. Hiszpanie kupili ciasto, złożyliśmy sympatycznej Francuzce życzenia, trochę tańczyliśmy (oj nie odpoczęły biedne pielgrzymie stopy), no i oczywiście dodaliśmy swój ślad na ścianie baru szalonego Elvisa. Hiszpanie, jak przystało na prawdziwych caballeros, za wszystko zapłacili;-) Wieczór ciekawy, po raz kolejny coś nowego i urozmaiconego. Może  tym razem tylko mało "pielgrzymkowy".
Po głowie chodzi mi piosenka zespołu Partia - "Hiszpański Elvis" ;-)

Dodatek praktyczny: Alternatywne odcinki tras Camino będą pojawiać się parokrotnie. Wyboru należy dokonać oceniając obiektywnie swoje siły, możliwości i warunki pogodowe - trasy alternatywne, zazwyczaj odcinki pierwotnego szlaku Camino, nie prowadzą w przeciwieństwie do trasy normalnej wzdłuż jezdni i szos, a raczej przez pola i wśród przyrody, ale zazwyczaj też są trochę cięższe i mniej zaludnione, można długo iść nimi nie spotykając innych pielgrzymów, ani możliwości zaopatrzenia czy odpoczynku w cieniu. Trzeba więc się dobrze zastanowić przed wyborem odpowiedniej trasy.

droga i długo długo nic


coraz bliżej do León

Camino w prowincji Palencia

świętujemy urodziny Lucie w barze "Hiszpańskiego Elvisa"

tego wieczoru pielgrzymie stopy nie odpoczęły ;)

dodajemy swój ślad w wielkim pielgrzymowym pamiętniku

piątek, 11 marca 2011

Katharsis

30.08.2010
Za Carrión de los Condes czekały nas długie i nużące 17 km bez żadnego odpoczynku do Calzadilla de la Cueza. Idę wciąż z Robertą, mamy podobne tempo i stałyśmy się swoimi dobrymi towarzyszkami drogi, rozmawia nam się też świetnie na wiele tematów - także tych ważnych i trudnych jak religia, rodzina, związki, życie w ogóle.

Na Camino spotyka się całą masę ludzi różnych narodowości i wyznań - nie tylko katolików. Protestantów, agnostyków, ateistów. Najpiękniejsze w każdym z nich jest ich człowieczeństwo, prostota, miłość, to, że każdy ma własną historię. Tu na szlaku, w atmosferze tolerancji, wzajemnej życzliwości, szacunku i pomocy, wyznanie nie ma znaczenia, przecież w każdym chodzi o to samo. A Bóg i tak jest jeden i ten sam.

Albergue w Calzadilla posiada basen. Wypoczynek przy nim przynosi ulgę po długiej wędrówce w upale. Spotykam tu znów Francuzkę Caroline, której nie widziałam od kolacji w Roncesvalles! Niesamowite spotkać kogoś po tak długim czasie. Jest rzeczywiście tak, jak mówi Roberta - każdy z nas podąża tą samą trasą, a jednak Camino każdego z nas jest zupełnie, całkowicie inne w zależności od tego gdzie się zatrzyma, czy kogo spotka. Każdy z nas ma inne doświadczenia i przeżycia, choć podążamy do jednego celu. A czasem droga jest ważniejsza niż sam cel. Camino jest przepiękną metaforą życia.

Na trasie mijamy się z poznanym w Puente Fitero Hiszpanem z Alicante o imieniu Jaime. Podjeżdża trochę autobusem, bo ma duże problemy z nogami. Mnie, dzięki Bogu, jak na razie omijają wszelkie poważniejsze problemy. W Calzadilla zatrzymali się też Daniel i Claire! Kochani Kanadyjczycy, tak długo niewidziani.

Ciekawe, czy życie w drodze kiedykolwiek by mi się znudziło. Teraz wiem, że nie będę się bała już wyruszyć, że wystarczy tylko się odważyć i ruszyć z domu. Zawsze. Jestem pełna energii i wiary, z głową pełną marzeń o kolejnych podróżach, z chęciami do rozpoczęcia studiów, nauki, pracy, budowania przyszłości. Wraz z Camino zaczęło się dla mnie całkiem nowe życie. Czuję się niezależna i samodzielna, udowodniłam sobie samej, że potrafię. Jednocześnie zrozumiałam też, że nie zmienię swojego charakteru, że zawsze będę trochę nieśmiała, ale to mi w niczym nie przeszkadza. Taka jestem i już. Zaakceptować.

Wieczorem kolacja jak zwykle w międzynarodowym gronie, ale tym razem najniezwyklejsza i najbardziej wyjątkowa. Wzruszająca. Śmialiśmy się, śpiewaliśmy w różnych językach. Oprócz mnie (Polska), Roberty (Włochy), Daniela i Claire (Kanada) i Caroline (Francja), dołączyła do nas hospitalera Judyta (Węgry), Lucie z Francji i Andrea z Niemiec. Judyta śpiewa nam prześliczną piosenkę po węgiersku, z której nie rozumiemy ani słowa, ale brzmi pięknie i egzotycznie. Są piosenki, które znamy wszyscy i wszyscy śpiewają na raz w swoim własnym języku każdy - np. "Panie Janie...", które (ciekawostka!) w pierwotnej wersji językowej zawiera w sobie imię Jakuba i wywodzi się właśnie stąd, z Camino! Śpiewamy też narodowe hymny. W pewnym momencie Daniel zaczyna opowiadać nam o swoim życiu i problemach - z pracą, żoną, synem... Po paru sekundach miał w oczach łzy, prawdziwe łzy... Ma 51 lat i mówi, że drugą połowę życia chce przeżyć inaczej. Dlatego jest teraz tutaj. To takie piękne, takie głęboko ludzkie - tu na Camino nikt nie wstydzi się łez. Tu jesteśmy sobą, prawdziwi i autentyczni. Nie ma po co zakładać maski, nie ma przed kim się kryć... I tak w jednej chwili jest śpiew, potem śmiech, a w kolejnej ten dorosły, silny, 51-letni, stale dowcipkujący mężczyzna ma oczy pełne łez... Było to przedziwne, a jednocześnie piękne i tak bardzo mocne, że wyzwoliło we mnie znów całą falę miłości do człowieka, wiary w jego dobroć i piękno, w czystość jego serca i w mądrość, mimo różnych, często pełnych bólu historii.

wszechobecny hiszpański patriotyzm ;)
fasada jednego z niezliczonych pięknych kościołów na trasie
niebo o wschodzie słońca nie przestaje zadziwiać i zachwycać
ciekawa architektonicznie wioska - domy jakby z mułu, z niebieskimi dodatkami;)
strachy w polu :)