niedziela, 30 stycznia 2011

Miejsce pełne miłości

 23.08.2010
Wychodząc rankiem z Azofry dołączyłam do Roberty, Włoszki spotkanej już raz w Ventosie. Szłyśmy razem całą drogę do Santo Domingo de la Calzada, rozmawiało nam się wspaniale. Roberta jest cudowną, radosną osobą o głośnym, zaraźliwym śmiechu. Tryska energią i chęcią do życia. Jest na życiowym rozdrożu, właśnie straciła pracę i na Camino myśli, co robić dalej ze swoim życiem. Zaprzyjaźniam się też bardziej ze znajomą już resztą Włochów. W Santo Domingo de la Calzada zwiedzamy przepiękną katedrę. Plecaki zostawiamy w schowku i wchodzimy w cienisty świat natchnionej muzyki, wszechobecnych arcydzieł sztuki i legend. Nagle w ciszy katedry oprócz anielskich chórów wydobywających się z głośników, rozlega się też... donośne kukkurryku! Osobliwością tej świątyni jest bowiem... żywy okaz koguta, zamieszkującego wraz z kurą małżonką ozdobną klatkę. Znajdują się tu na pamiątkę dokonanego przez św. Dominika cudu. Otóż dawno temu, w średniowieczu, w pielgrzymkę do grobu św. Jakuba wybrała się niemiecka rodzina z synem. W młodzieńcu zakochała się córka właściciela gospody, w której zatrzymali się na nocleg. Gdy chłopak odrzucił jej względy, w ramach zemsty podrzuciła mu do torby kosztowności i oskarżyła o kradzież. Został skazany i powieszony, a jego smutni rodzice udali się sami w dalszą drogę. Gdy kilka tygodni później wracali tą samą trasą, zastali swego syna na szubienicy całkiem żywego, twierdzącego że św. Dominik ocalił mu życie. Szybko pobiegli do burmistrza z prośbą o uwolnienie go. Burmistrz wysłuchał ich podczas obiadu i z kpiną oznajmił, że to niemożliwe i ich syn jest tak samo żywy jak kurczaki na jego talerzu, które właśnie zamierza zjeść. W tym momencie kurczaki ożyły i zapiały donośnie!

Po zwiedzaniu rozdzielamy się i znów zostaję sama. Bezradnie rozglądam się za żółtymi strzałkami, wreszcie pytam o drogę i idę za jakimś uczynnym mieszkańcem miasta. Po paru krokach jednak znów zatrzymuję się i rozglądam z zakłopotaniem, zgubiwszy ślad. W tym momencie podchodzi do mnie uśmiechnięta staruszka. "Camino? Por aquí!" - wskazuje ręką drogę i po chwili jestem z powrotem na szlaku. W tym dniu zgubiłabym drogę jeszcze raz, gdyby nie jakieś starsze małżeństwo pielgrzymów, którzy zaczęli krzyczeć za mną i zwrócili moją uwagę, bym wróciła na dobrą trasę. Dzięki ludzkiej życzliwości nie musiałam błądzić i nadrabiać kilometrów, a trasa w pełnym słońcu i tak była dość męcząca.

Do Grañón doszłam wśród niezmierzonych pól słoneczników, z daleka widząc już wyłaniającą się z morza kwiatów wieżę kościoła. Albergue mieści się właściwie w jego budynku, a jest jednym z najbardziej niesamowitych miejsc na Camino, w jakich dane mi było się zatrzymać. Śliczne, przytulne, z cudowną atmosferą. Wkrótce po mnie dołączyli tu też wszyscy Włosi. Hospitaleros (gospodarze) przywitali nas z otwartymi ramionami, a spotkały mnie już na wstępie trzy niespodzianki - najpierw perfekcyjna polska mowa w ustach starego Niemca, następnie nietypowe sello (pieczątka) w postaci... buziaka w policzek, a potem informacja, że wszystkie cudowności tego miejsca są za... donativo ("co łaska").
Rozłożyliśmy nasze rzeczy na materacach na poddaszu i zeszliśmy do wspólnego salonu - nie mogłam napatrzeć się na uroki tego miejsca - kominek, ściany pełne wizerunków świętego Jakuba, symboli Camino i wszelkich symboli chrześcijańskich, ozdoby, drewniany stół... Michelangelo zasiadł do pianina i rozpoczął przepiękny koncert, my siedzieliśmy zasłuchani. Gdy przybyli już wszyscy pielgrzymi, rozpoczęło się wspólne przygotowywanie posiłku pod okiem niemożliwego, wesołego kucharza pochodzącego z Libanu. Jedliśmy wszyscy wspólnie przy stole, wcześniej uczestnicząc jeszcze w niezwykłej mszy w kościele, po której nastąpiło błogosławieństwo pielgrzymie w kilku językach. Przy kolacji rozmawiałam z Niemcem, który był tu wraz z rodziną - córką, synem, wnuczką - a polski znał, bo długi czas mieszkał na terenie Śląska. Poznałam też wędrującą z matką Peruwiankę mieszkającą na stałe w Szwecji i spotkaną już raz wcześniej Amerykankę Sarah. Późnym wieczorem zebraliśmy się na chórze kościoła, stanęliśmy w kręgu, a z rąk do rąk zaczęła krążyć zapalona świeca. Ten kto ją trzymał, miał powiedzieć innym kilka słów od siebie - rozbrzmiały słowa w wielu różnych językach. Na koniec wymienialiśmy się uściskami - obok mnie stał jasnowłosy Hiszpan, którego jeszcze nie znałam, ale który wkrótce też miał stać się jednym z moich przyjaciół.

Tym, co zdumiewa najbardziej, jest bezinteresowność tego miejsca. To, że otrzymuje się tu tak wiele, a nie jest ono wcale nastawione na zysk. Niesamowite.

klatka z kurą i kogutem

Santiago Peregrino

katedra w Santo Domingo de la Calzada

Grañón ukryte wśród słoneczników

:)

cudowne albergue w Grañón

... bo w Hiszpanii jest zawsze fiesta!;)

witraż przedstawiający pielgrzyma w kościele w Grañón

2 komentarze:

  1. Fajny blog, bardzo dobrze się czyta, proszę o więcej :) W zeszłym roku byłam na Norte, w tym mam nadzieję zmierzyć się z trasą francuską. Czytając Twojego bloga coraz bardziej pozytywnie się nakręcam ;)

    Pozdrawiam!
    U.

    OdpowiedzUsuń
  2. P.S. "Into the Wild" to też mój ulubiony film :]

    OdpowiedzUsuń