środa, 12 stycznia 2011

Bezcelowość planowania i galeria osobowości

 21.08.2010
Jedno jest pewne - planować nic na Camino nie warto. Nawet jeśli mamy takie skłonności by wszystko mieć dobrze przemyślane, zaplanowane i dopięte na ostatni guzik, Droga sprawi, że szybko się ich wyzbędziemy. Jest to jeden z elementów wędrówki, który uczy nas jak żyć. Czy nie raz zdarzyło się, że długo coś planowałeś, marzyłeś, myślałeś i... musiałeś przełykać gorzkie łzy rozczarowania? Lepiej zdać się na los  i nie planować- "najlepsze rzeczy przydarzają się nam, kiedy najmniej się ich spodziewamy". Nic nie oczekiwać, niczego nie planować, wszystko co przyjdzie przyjmować z radością - tego właśnie uczy Camino. Mnie pierwszą lekcję dało jeszcze w domu przed wyjazdem, bo nieco inaczej miała ta wyprawa wyglądać. A potem były kolejne lekcje - na trasie wszystko jest nieprzewidywalne. Można zaplanować sobie idealny etap dnia, nastawić się na nocleg w wybranym skrupulatnie z przewodnikiem w ręce miejscu... a potem być zmuszonym iść jeszcze kilka kilometrów. Bo nie ma miejsc. Albo schroniska już nie ma, wcale. Takie i inne niespodzianki się zdarzają i uczą otwartości i cierpliwości.

Zmęczona wczorajszą drogą do Viany, postanowiłam zrobić sobie dziś etap wypoczynkowy, ok. 22 km. Być może udałoby mi się to, gdybym nie spotkała Simona.
Trafiłam na niego od razu po wyjściu z albergue, dosłownie tuż za bramą na ulicy prowadzącej ku wyjściu z miasta, jeszcze po ciemku. Szedł z centrum, od strony innego schroniska i cóż, spojrzeliśmy na siebie i po prostu zaczęliśmy gadać.
Galeria postaci, osobowości i charakterów, jakie można spotkać na Camino jest niezmierzona. Simon był jednym z najbardziej ekscentrycznych i dziwacznych ludzi, których spotkałam, ale i jednym z najciekawszych. Anglik (choć użalający się na swój kanadyjski akcent), łamie jednak stereotyp małomównego i zamkniętego w sobie mieszkańca Wysp. Mimo wieku 50 lat, czuje się bardzo młodzieżowo - i wygląda też dość specyficznie. Oprócz plecaka, na ramieniu niósł różową torbę w świnki, a przed słońcem chronił się pod czarną parasolką. Wędrówka upływająca na rozmowie, mijała błyskawicznie.
Razem dotarliśmy do Logroño - stolicy słynącej z wyśmienitego wina prowincji La Rioja, której granicę niedawno przekroczyliśmy, zostawiając za sobą Navarrę. Niedaleko przed wejściem do miasta napotkamy niepozorny stolik, gdzie można zakupić wodę, owoce, pamiątki, dostać sello (pieczątkę). Jest to miejsce  już słynne na szlaku, "założone" przez doñę Felisę, której dom znajduje się przy Camino. Zrobiła ona sobie własną pieczątkę i rozpoczęła stemplować credenciale. Doña Felisa niedawno zmarła, a "interes" przejęła jej córka. Drugie tego typu interesujące miejsce czeka nas w parku za miastem - namiot i stolik długobrodego starca o imieniu Marcelino. Przeszłam obok niego obojętnie, a wymieniając potem wrażenia z pewną Włoszką, dowiedziałam się, że to wspaniały człowiek, który pomagał oznakować Szlak i ofiarowywał każdemu pielgrzymowi wystrugany kij, muszlę i tykwę - pielgrzymie atrybuty. Włoszka z kolei jednak nie zatrzymała się przy stoliku doñi Felisy, co skłoniło nas do refleksji, że każdy z nas idzie tą samą trasą, odbywa to samo Camino, a jednak droga każdego z nas jest inna, każdy przeżywa je inaczej i wszystko to, co nas spotka, zależy często od tego w którym miejscu się zatrzymamy, czy na jakich ludzi trafimy. Camino dwóch osób może być diametralnie różne, choć oboje będą szli na pozór tą samą trasą.
W Logroño zgubiłam Simona, a raczej grzecznie pożegnał się i postanowił przyspieszyć, zostawiając mnie z (jak się okazało, tylko 5 dni ode mnie starszą) Litwinką, do której przyłączyliśmy się u wejścia do miasta. Prędko okazało się, że nie jest to osoba, z którą mogłabym się zaprzyjaźnić tak jak z Miyae. Od razu zaczęła narzekać, że nie podoba jej się, że w schroniskach jest tak wielu ludzi, że musi z nimi rozmawiać i że nie lubi, gdy pyta się ją o motywy podjęcia przez nią wędrówki. Gdy Simon poszedł przodem, ona została z tyłu, a ja znów kontynuowałam marsz samotnie.
Dzień był przepiękny. Słońce grzało, a ja znalazłam się w wielkim parku na obrzeżach miasta. Była sobota, więc pełen był on Hiszpanów, spędzających swój wolny czas uprawiając sporty, bądź wypoczywając. Drzewa otaczały jezioro, wszystko było doskonale oznakowane żółtymi strzałkami, nie sposób się zgubić. Pięknie, ale... nudno. Zbyt cywilizowanie. Szłam i szłam, tęskniąc za momentem aż znowu znajdę się poza miastem, wolna wśród hiszpańskich krajobrazów. Ku mojemu zdziwieniu, nagle ujrzałam na ławce Simona. Ucieszył się na mój widok i oznajmił, że czekał tu na mnie, bo bardzo dobrze mu się ze mną gadało. Ze zdziwieniem zauważył, że z młodej Litwinki, choć była na pozór miła, emanowała jakaś negatywna energia, zaś ze mnie - choć jesteśmy w tym samym wieku, takie podobne - pozytywna. Znów wpadliśmy więc w dobry rytm i prędko dotarliśmy do Navarrete, gdzie planowałam zatrzymać się na noc. Podczas postoju Simon zaczął mnie jednak usilnie namawiać, żebym poszła jeszcze kilka kilometrów dalej. Dzień był uroczy,  godzina wczesna bo dopiero dochodziło południe, a kolejne albergue - w oddalonej o 7 km Ventosa - polecane w przewodniku. Zmieniłam więc moje plany i poszliśmy dalej.
Z początku szło się szybko i przyjemnie, znów znaleźliśmy się wśród przyrody - typowo riojańskiej, bo wśród szeroko się ciągnących krzaków winogron. Okazało się, że Simon jest poetą, pracuje w teatrze i podczas postoju w samym środku pola winnicy, rozpoczął prezentować mi swoje wiersze, recytując je w sposób niezwykle ekspresyjny. Nakręciłam jego przedstawienie, bardzo rozbawiona, bo miałam już nagrany niezły materiał na film o artystycznych duszach Camino, i poszliśmy dalej, zagadani, śpiewając na zmianę piosenki (wiecie jak zabawnie brzmi "Rota" w rozgrzanym jak piec pustkowiu wśród krzaków winogron gdzieś w Hiszpanii?). 
Mniej zabawnie zrobiło się, gdy nagle zorientowaliśmy się, że dość dawno nie widzieliśmy nigdzie żadnej żółtej strzałki. Szliśmy w stronę widocznego w dali miasteczka, tylko że na kilometr przed nim okazało się, że... ma jakąś inną nazwę niż to, do którego zmierzaliśmy. Nasze zgubienie się przypadło na najgorętsze godziny dnia, ani odrobiny cienia. Dotarliśmy do szosy, zatrzymaliśmy przejeżdżający samochód - Simon poleciał z przewodnikiem w ręku do kierowcy, sympatycznego długowłosego Hiszpana, który jednak niezbyt umiał nam pomóc. Nie było innej rady - trzeba było zawrócić. Po jakimś czasie zagadka się wyjaśniła - żółte strzałki odnalazły się, zobaczyliśmy, że szlak odbija na prawo - słupek z muszlą ukryty był wśród zarośli, zagadani, musieliśmy go przegapić. Za karę nadrobiliśmy parę kilometrów, a reszta drogi do Ventosy była żmudna i mordercza. Choć ledwo trzymałam się na nogach ze zmęczenia, udało mi się jeszcze docenić urok zielonych wzgórz, dominujących w krajobrazie wokół Ventosy i stary kościół.
Do albergue wczołgaliśmy się ledwo żywi, a było to najcudowniejsze miejsce, jakie można sobie wyobrazić - przywitano nas szklanką zimnej wody! Atmosfera była gościnna, poza tym było naprawdę śliczne. Na kolację zjadłam zupkę knorra i bagietkę z uwaga... małżami, mejillones. Odświeżeni, poszliśmy wypoczywać wśród zieleni ogródka, gdzie poznaliśmy wesołą Włoszkę Robertę. Znajomość z nią przerodzi się w jedną z najważniejszych przyjaźni, jakie przywiozłam z Camino.

C.D.N.
codzienny cud słońca ;)

Logroño - stolica regionu La Rioja

zdawać by się mogło, że zgubić się nie sposób... a jednak

przepych katedr

cel - wciąż tak bardzo odległy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz