niedziela, 15 maja 2011

W krainie Celtów i magii

 10.09.2010
W porannych ciemnościach z wysiłkiem gramolimy się stromym podejściem do La Faba. Miasteczko bardzo ładne, zatrzymujemy się na chwilę przy stoisku z pamiątkami, sympatyczny sprzedawca pokropił nam ręce pomarańczowym olejkiem. Kolejna wspinaczka do O Cebreiro - starego, celtyckiego rzekomo miasteczka. Po drodze przekraczamy wreszcie granicę regionu Galicja. W O Cebreiro znajduje się maleńki kościółek, podobno najstarszy na Camino. Wystawione są tam patena i kielich, w których w średniowieczu dokonał się cud przemiany wina i chleba w prawdziwe ciało i krew Chrystusa. Niektórzy twierdzą nawet, że kielich ten to sam Święty Graal.

Camino prowadzi tego dnia to w górę, to w dół, górskie widoki zapierają dech w piersiach, dzień jest gorący - oby tak pozostało, bo Galicja to najbardziej deszczowy region Hiszpanii! Czuję się znów inaczej - jakby rozpoczął się zupełnie nowy i inny etap Camino. Zaczynam myśleć, że nie ma jednego Camino, jednej drogi, że zawiera ona w sobie kilka różnych dróg, tyle ile etapów w życiu. To dziwne uczucie. Może jest tak jak mówił Czech Lukas, że Camino to odrębna, magiczna, paralelna rzeczywistość? Znów wszędzie nowi, nieznani ludzie, z Miyae trzymamy się razem.

Gdy udało nam się wreszcie wspiąć na Alto do Poio, najwyższy punkt Galicji, gdzie spędzimy noc i odpoczywamy w barze z widokiem na góry, nagle drogą podjeżdża van, z którego wysiada... sprzedawca olejków i pamiątek z La Faby! Jest wraz z synem i pięknym białym psem, pytają czy mogą się do nas dosiąść. Mężczyzna, Marcel, jest Niemcem, ale studiował filologię hiszpańską i przeniósł się tu dawno temu, bo zakochał się w Galicji. Wygląda jak hipis - luźna koszula, jasne włosy związane w kucyk, wesołe błękitne oczy. Wieje od niego swobodą, wolnością, radością życia. Syn - przystojny, ciemnowłosy, widać że to już Hiszpan. Mieszka z matką w Astordze. Bardzo pozytywni ludzie, chcą zabrać nas ze sobą na obiad do Triacastela, ale postanawiamy zostać i odpocząć - tam tak czy inaczej dotrzemy jutro. Po raz pierwszy spotykamy się za to z nieprzyjemnym i nieuczciwym potraktowaniem nas w restauracji przez właściciela. Cóż, to tylko uświadamia, że na Camino - jak w życiu - spotkać można też ludzi złych. Jednak jeśli na jednego złego przypada kilkunastu lub kilkudziesięciu dobrych - czy proporcja wciąż nie pozostaje optymistyczna?:-)

górskie i zielone krajobrazy Galicji




O Cebreiro

podobno najstarszy kościół na Camino

charakterystyczne dla O Cebreiro chatki


piątek, 6 maja 2011

Mimo zmęczenia

 08.09.2010
Dziś przepiękna, choć długa droga. Gdy wyruszałyśmy z Miyae z El Acebo, tradycyjnie było jeszcze ciemno. W oddali widać było zarysy gór i bajecznie kolorowe światła Ponferrady. Widoki przez cały dzień były nieziemskie - dzikie górskie ścieżki, zejście strome, ale przepiękne. Dość wcześnie doszłyśmy do Molinaseca, przecudnego górskiego miasteczka, gdzie zatrzymałyśmy się w barze na śniadanie. Po nim ruszyłyśmy dalej ku Ponferradzie, gdzie ku naszemu zdumieniu i radości trafiłyśmy na... fiestę! W końcu! Prawdziwa, hiszpańska fiesta ;-) Grała muzyka, w procesji szły kobiety w kolorowych sukniach i inni ludzie w różnych tradycyjnych strojach, grała orkiestra i kastaniety, wszędzie powiewały hiszpańskie flagi. Było święto Maryi, patronki Ponferrady. Samo miasto, pięknie położone wśród gór, też nam się bardzo podobało, szczególnie w centrum. Jego główną atrakcją jest zamek templariuszy. Za Ponferradą okazało się, że nie mamy już nic do jedzenia, bardzo głodne poszukiwałyśmy więc jakiegoś otwartego sklepu, ale niestety nic z tego - w porze sjesty wszystko było zamknięte. Nigdy nie zapomnę radości jaką sprawiła nam sucha, pyszna bagietka kupiona w jedynej otwartej piekarni - Camino uczy cieszyć się z drobnych rzeczy i doceniać te na co dzień pospolite :-)
Chciałyśmy przenocować w Camponaraya. Niestety - przewodnik wprowadził nas w błąd, nie było tam albergue i musiałyśmy iść 6 km dalej do Cacabelos. Dowlokłyśmy się tam dopiero o 17:30, całkiem wykończone, choć resztkami sił podziwiałyśmy jeszcze po drodze piękne widoki zielonych wzgórz i winnic. W uroczym Cacabelos albergue znajduje się na dziedzińcu kościoła - są to przytulone do jego muru przytulne dwuosobowe pokoiki. Wieczór spędziłyśmy bardzo miło ze spotkanym w albergue Jackiem, Polakiem, który odbywa swoją pielgrzymkę na rowerze, poszliśmy razem na menu peregrino. Wbrew nadziejom, nie spotkałyśmy go już więcej na trasie następnego dnia, jednak wieczór spędzony z rodakiem był przemiły.

09.09.2010
Początek dnia bardzo trudny, wciąż byłyśmy zmęczone po długiej trasie i wysiłku dnia poprzedniego. Posiliłyśmy się jednak croissantem i gorącą czekoladą w przepięknym Villafranca del Bierzo, spotkałyśmy też Monikę i Michała z polskiej grupy. Po drodze wciąż góry i małe, urocze miasteczka. Po drodze rozmawiamy o tym, co Camino już w nas zmieniło. Miyae opowiada mi o swojej rodzinie i jej problemach, wczoraj była nimi jeszcze bardzo przygnębiona, a dziś mówi mi, że czuje się silna, że jest szczęśliwą osobą i po powrocie do Korei nie może o tym zapomnieć. Powiedziała też, że widzi, że ja jestem też dużo doroślejsza niż na początku Camino, gdy mnie poznała. Tak, dorosłam.
Zatrzymujemy się w Vega de Valcarce, na kolację robimy sobie sałatkę i jemy ją na tarasie z widokiem na góry.

Dodatek praktyczny: Należy dokładnie się upewnić, czy w miejscowości gdzie zamierzamy się zatrzymać na pewno jest albergue - czasem przewodniki się mylą bądź mają przestarzałe informacje. Dodatkowe, nieprzewidziane kilka kilometrów na koniec dnia może naprawdę wykończyć.


Molinaseca

typowe hiszpańskie śniadanko


przedstawicielki Andaluzji na fieście w Ponferrada

Ponferrada - fiesta




do celu już "blisko" :)

Cacabelos - zmęczenie nie odbiera uśmiechu :)


Villafranca del Bierzo





Vega de Valcarce

środa, 4 maja 2011

Dom bogów i żelazny krzyż

 06.09.2010
O świcie, niedługo przed Astorgą, natrafiamy na niezwykłe miejsce w środku pola. Słońce wschodzi, gdy naszym oczom ukazuje się stolik zastawiony wszelkimi pysznościami - ciastkami, owocami, sokami, kawą i herbatą. Wszystko pokryte serduszkami i kolorowe, jest też pieczątka w kształcie serca. Obok znajduje się jakiś stary magazyn, w pewnym momencie drzwi rozsuwają się i wychodzi wesoły mężczyzna, dokłada na stolik nowe porcje ciastek i owoców. Patrzymy z niedowierzaniem na puszkę z napisem: "donativo". To Casa de los dioses, dom bogów - David to mężczyzna, który stworzył to miejsce z myślą o pielgrzymach i dogląda go, ofiarowując swój czas, pieniądze, miłość. Na ścianie magazynu motto: Nuestra vida es la obra de nuestros pensamientos - Nasze życie jest dziełem naszego myślenia.
Astorga - kolejne z dużych miast na szlaku. Oczywiście zdobi je przepiękna katedra, ale tuż obok niej architektoniczne dziwo mistrza Gaudiego - dawny pałac biskupi, w którym aktualnie mieści się Muzeum Camino, wyglądający jak księżniczkowy zamek rodem z bajek Disneya. Miasto słynie także z pysznych wyrobów czekoladowych, niestety muzeum czekolady jest w poniedziałki zamknięte tak jak i muzeum Camino, więc nie jest mi dane zobaczyć ani jednego ani drugiego. By uczcić tradycje miasta, pijemy jednak po filiżance czekolady w kawiarni wraz z Martą i Miyae, a potem rozstaję się z polską grupą i podążam dalej znów tylko z moją koreańską przyjaciółką. Po drodze mijamy prześliczne miasteczko - Santa Catalina de la Somoza. Wędrówka jest tego dnia trudna, z wysiłkiem docieramy do El Ganso - wieczorem okazuje się, że mam gorączkę, może to dlatego szło mi się tak ciężko.

07.09.2010
Zaczęły się góry. Droga jest ciężka, ale i bardzo urokliwa - właściwie byłaby urokliwa, gdyby nie to, że w pewnym momencie dnia popsuła się pogoda i zasłony mgły i deszczu zasłoniły piękne widoki. Po drodze Rabanal del Camino - kolejne śliczne miasteczko z kamienia. W barze sprawdzamy skrzynki mailowe - ogromnie się cieszę, gdy widzę, że dostałam maile od przyjaciół z Camino, z którymi pożegnałam się wcześniej. Roberta wróciła już na szlak z powrotem z Włoch i podąża naszym tropem, a Andrea (z grupki Włochów) i Marcos są ciekawi jak radzę sobie dalej. Miasteczko Foncebadón wygląda na totalnie opustoszałe i zrujnowane, jest tam chyba tylko albergue - za to podobno bardzo przyjemne. W deszczu osiągamy Cruz de Hierro  - najwyższy punkt na Camino, żelazny krzyż pod którym pielgrzymi zostawiają niesiony z domu kamyk - na znak uwolnienia się od grzechów i ciężarów. Już tu. Chcemy zatrzymać się z Miyae dziś w Manjarin, niezwykle klimatycznym miejscu, pozbawionym elektryczności, prowadzonym przez prawdziwego templariusza;) Niestety przebyłyśmy jak na razie zbyt krótki odcinek. Ostatnie 7 km w deszczu i zimnie było potworne, ale gdy zbliżałyśmy się do El Acebo, mgła odsłoniła zapierający dech w piersiach widok gór.

Dodatek praktyczny: Warto wziąć ze sobą z domu jakiś malutki kamyczek, który symbolicznie zostawimy potem na Cruz de Hierro. Na Astorgę dobrze poświęcić więcej czasu i zobaczyć muzea (warto zaplanować pobyt w tym mieście tak, by NIE wypadł w poniedziałek;)). Góry są piękne, ale trudne (po płaskiej mesecie to daje się we znaki) no i z bardzo kapryśną pogodą.

W "domu bogów"

Pałac biskupi autorstwa mistrza Gaudiego

Miyae na trasie

Cruz de Hierro - Żelazny Krzyż

Manjarin


Magicznie położone El Acebo

Mgły podnoszą się, odsłaniając widok gór