piątek, 25 lutego 2011

Kolejne pożegnanie

29.08.2010
Szliśmy z Robertą i Andreą gadając, podśpiewując, podziwiając piękny poranek i wschodzące słońce, które ukazało przejrzystą rzeczkę i otaczające ją drzewa. Napotkaliśmy dwóch rybaków, którzy pokazali nam w jaki sposób łowią raki (tudzież inne skorupiaki) i zaprezentowali kilka żywych jeszcze okazów już schwytanych... Cieszyli się, że ich praca wzbudziła nasze zainteresowanie. Po jakimś czasie skończyła się jednak sielanka, bo w połowie etapu szlak zaczął prowadzić wzdłuż szosy, w dodatku mocno doskwierał nam upał. Dla przyspieszenia czasu wędrówki zaczęliśmy śpiewać. Włosi byli bardzo ciekawi jak brzmią piosenki po polsku, więc zostałam nakłoniona do odśpiewania polskiego hymnu (który bardzo wpadł im w ucho), a potem i innych piosenek, jednej nawet się nauczyli - tak, zajęło to całą pozostałą drogę, więc nie musieliśmy już dłużej bać się o nudę...;)

Villalcázar de Sirga jest miasteczkiem spokojnym, cichym, sennym... przyjemnym. Z imponującym kościołem oczywiście. Jemy razem obiad, a potem żegnamy się, bo Andrea idzie 6 km dalej dołączyć do przyjaciół. Jutro kończą swoje Camino i wracają do Włoch, a my z Robertą zostajemy w schronisku z sympatyczną niemiecką hospitalerą, z którą rozmawiamy potem o wielu różnych sprawach nieco dłużej i głębiej.

Rano wstajemy bardzo wcześnie i prędko, w ciemnościach, staramy się przejść 6 km dzielące nas od Carrión de los Condes, gdzie chcemy spotkać się z Włochami, którzy o 8 mają autobus do Valladolid, skąd polecą samolotem do domu. Udaje nam się ich złapać, w samą porę by zjeść wspólne śniadanie. I cóż. Kolejne rozstanie. Do tego na Camino trzeba już przywyknąć.

budzi się kolejny dzień

Camino to obcowanie z naturą


hiszpański rybak prezentuje nam swoje zdobycze



"Jeżeli Bóg z Tobą, cóż może Cię zwyciężyć?"



poniedziałek, 21 lutego 2011

Podróż w czasie

28.08.2010
Wieczory i poranki na mesecie są zimne - jak na pustyni. Miasta po drodze też są w kolorze pustyni, ciche, spokojne, tajemnicze. Podoba mi się wielka przestrzeń, ogrom nieba i wolność, jestem zwyczajnie szczęśliwa. W drodze znów długo rozmawiam z Robertą, chyba najpiękniejsze rzeczy o sobie i innych odkrywa się w rozmowie. Tak, ważne jest wyciszenie i bycie sam na sam z myślami, ale płyną one zbyt szybko - dopiero sformułowane w słowa i wypowiedziane stają się jakieś bardziej trwałe. Szkoda, że nie sposób zapamiętać i zapisać wszystkiego co zostało powiedziane i usłyszane. Mijamy o świcie majestatycznie wznoszące się ponad drogą ruiny klasztoru San Antón, wpatrujemy w rozległe krajobrazy mesety, przyglądamy pasterzowi prowadzącemu w pole stada owiec. W uroczym Castrojeriz wdajemy się w krótką rozmowę z jakimś serdecznym staruszkiem, a także oglądamy piękny kościół - niestety o tej godzinie jeszcze zamknięty. Droga jest dziś piękna, sielankowa. Trudu dostarcza jedynie pod koniec wspinaczka na wysokie wzgórze, skąd rozciąga się wspaniały widok na całą mesetę, przeciętą jasną wstążeczką drogi, która wciąż przed nami do przebycia - zdjęcie, które znajduje się w szablonie tego bloga.

Wreszcie na horyzoncie widać miejsce, gdzie zatrzymamy się dzisiaj. Gdy docieramy tam, jest jeszcze dość wcześnie, ale jesteśmy zupełnie zdecydowane, że musimy spędzić noc właśnie tu. Bardzo się ucieszyłyśmy, gdy zobaczyłyśmy, że zatrzymał się tu też Andrea! Sam, reszta Włochów - jego przyjaciół, poszła dalej, bo gdy tu dotarli była jeszcze wczesna godzina. Ma dogonić ich jutro. 
Tuż obok Puente Fitero, XII-wiecznego mostu, znajduje się malutki budynek z kamienia, albergue San Nicolás, prowadzone przez włoskie towarzystwo jakubowe. Znajduje się ok. 1-2 km od wioski Itero de la Vega, w odrestaurowanym fragmencie starego, XIII-wiecznego klasztoru czy kościoła. Jest to pełne atmosfery duchowości miejsce dla "prawdziwych pielgrzymów". Prowadzone przez Włochów, za donativo, ze wspólną kolacją i śniadaniem przy świecach (nie ma elektryczności), pielęgnujące stare tradycje, jak obrzęd mycia stóp pielgrzymom przez hospitaleros, na wzór Chrystusa i apostołów. Wewnątrz - wszystko z kamienia, stare, proste łóżka, stół ze świecami, figura św. Jakuba, ołtarzyk. Łazienka w osobnym budyneczku z tyłu. Wokół pozostałości kościoła pnie się winogrono, kwitną kwiaty. Wśród drzew rozwieszone są sznury, na których suszą się pielgrzymie ubrania, uprane w wodzie ze studzienki z pompą pośrodku podwórka, niczym w jakichś dawnych czasach. Wokół bezkresne, żółte pola mesety, niedaleko stary most na rzece Pisuerga, rzędy szumiących drzew. Wiosną miejsce to otacza zieleń i kwiaty, latem złote kłosy zboża, w późnych dniach sierpnia - równo skoszone, pożółkłe pola. Wszędzie panuje cisza, przerywana jedynie szumem wiatru, spokój i niesamowity urok. Odpoczynek dla ciała i dla ducha.
Z Robertą i Andreą rozmawiamy o tym, że robiąc coś tak wyjątkowego jak podążanie Camino, każdego dnia idąc - niesamowicie się w gruncie rzeczy odpoczywa. Większość ludzi pewnie nie rozumie czemu wybraliśmy trud zamiast zwykłych wesołych wakacji w kurorcie, ale my to wiemy. Chyba nigdy już nie będę chciała jechać na normalne, zorganizowane wczasy.

Wiem, czemu jestem szczęśliwa i czuję, że uchwyciłam szczęście właśnie tutaj, pośrodku pola na hiszpańskiej mesecie, w tej chwili. To poczucie tkwienia w samym środku spełniającego się marzenia. To wolność i niezależność. Odwaga, małe kroki naprzód każdego dnia. W gruncie rzeczy dużo prościej jest po prostu iść, nie mieć innych trosk jak ból w nogach i zmęczenie, niż żyć w codzienności. Po powrocie do Polski chyba już nic nie będzie takie samo - będzie trudniej, bo nie będzie żółtych strzał, które pokazują drogę, ale mimo to będę ich szukać, aż zauważę. W życiu też muszą być przecież jakieś drogowskazy - trzeba je tylko znaleźć i za nimi podążać, jak za żółtymi strzałkami na Camino. To takie proste.

Pokochałam Hiszpanię. Upewniłam się, że dobrze wybrałam studia. To też ważne poczucie, chociaż wiedziałam, że tak będzie - nie mogło być inaczej;) Dopiero od dwóch tygodni wędruję Camino, a tak wiele się już zdarzyło - tyle emocji, tyle piękna, tyle wrażeń, tylu ludzi. Tu czuję, że żyję i że życie jest piękne. Zresztą, Camino to życie w pigułce. Jest tu wszystko - droga, pielgrzymowanie to jedna wielka metafora życia.

Długo rozmawiam o tym wszystkim z Andreą, siedząc na trawie w blasku słońca, a potem idziemy na kolację. Przed nią - rytuał. Pielgrzymi (poza naszą trójką nocują tu jeszcze Hiszpan, Amerykanka, dwie Szwedki i dwie Peruwianki) siadają w kręgu, a hospitaleros ubrani w peleryny ozdobione muszlami polewają wodą i ocierają ręcznikiem stopę każdego z nas, wymawiając tajemnicze słowa błogosławieństwa na dalszą drogę. Potem wspólnie zasiadamy do kolacji przy świecach, a po posiłku przychodzi stary Hiszpan z gitarą i rozpoczyna się cudowny wieczór śpiewania włoskich i hiszpańskich piosenek. Totalna magia i rzecz trudna do uwierzenia - siedzieć przy stole z ludźmi z różnych stron świata, w maleńkim, kamiennym, starym klasztorze, przy świecach, gdzieś wśród pól północnej Hiszpanii, przy dźwiękach gitary, słuchając hiszpańskiej muzyki.
Potem wyszliśmy jeszcze pooglądać gwiazdy, których tu było widać mnóstwo. Mimo zimna, położyliśmy się z Robertą i Andreą na ziemi i patrzyliśmy, potem śmialiśmy wszyscy, bo ulubioną zabawą Włochów stały się próby wypowiadania polskich słów. Po takim wieczorze, spało się wyśmienicie. Pobyt w San Nicolás był jednym z najbardziej niesamowitych przeżyć Camino.

Dodatek praktyczny: Budynek w środku pola wygląda dość niepozornie i większość pielgrzymów albo mija go całkowicie, albo wstępuje tylko po pieczątkę. Słyszałam o dużej liczbie chętnych by tu spać i nie liczyłam na wolne miejsca, a zaskoczyła mnie mała liczba pielgrzymów - miejsc jest tylko kilkanaście, a zostały jeszcze wolne bo przyszło nas dziewięcioro. Jest to jednak tak niesamowite miejsce i dostarczające takich przeżyć, że warto zaplanować etap tak, by właśnie tutaj dotrzeć na nocleg, czy nawet specjalnie tu zaczekać nawet jeśli dotrze się bardzo wcześnie - tak jak to zrobił Andrea. Jego przyjaciele wystraszyli się opowieści o braku elektryczności i ciepłej wody, ale okazało się, że niepotrzebnie - woda ciepła była i światło również (w osobnym budynku, w którym urządzona jest łazienka). Potem podobno bardzo żałowali, że przez wygodnictwo ominęło ich takie przeżycie;) Tak jak było w przypadku Grañón - najwspanialsze miejsca, które stają się najpiękniejszymi wspomnieniami z pielgrzymki, są za donativo, absolutnie nie nastawione na zysk. Jeśli dotrzecie do albergue wcześnie i z głodu ciężko będzie wam wytrzymać do kolacji, można udać się spacerkiem na obiad do pobliskiego Itero de la Vega (tak zrobiliśmy my), podziwiając po drodze starodawny most i piękne drzewa - bez plecaka taki spacerek to sama przyjemność.


majestatyczne ruiny klasztoru San Antón

pasterz ze stadem owiec, w tle ruiny zamku królujące na wzgórzu nad Castrojeriz

malownicze miasteczko Castrojeriz z pięknym kościołem

mój plecak odpoczywa, gdy my przyglądamy się planowi miasta;)

pustynny krajobraz Mesety, wynagradzający mozolną wspinaczkę na wzgórze

jedno z najcudowniejszych miejsc Camino - rajska oaza na pustyni ;)

Hospital de Peregrinos - San Nicolás de Puente Fitero

tyły budynku

a nad głową soczyste kiście winogron...

raj

widok na to locus amoenus ze średniowiecznego mostu na rzece Pisuerga

mniejszy budynek po prawej to łazienka, droga po lewej - Camino



w tle słynny most

figura św. Jakuba we wnętrzu albergue

wnętrze albergue mieszczącego się w odrestaurowanym XIII-wiecznym klasztorze

zasiadamy do kolacji przy świecach

czwartek, 17 lutego 2011

Meseta

Ktoś zapytał mnie kiedyś, dlaczego tak mi się podoba krajobraz mesety. Nie potrafiłem odpowiedzieć od razu i stwierdziłem: "Ponieważ myślę, że podobnie wyglądam w środku".
C. Nooteboom, Drogi do Santiago

27.08.2010
Meseta. Postrach pielgrzymów. Ogromny płaskowyż, zajmujący centralne połacie Półwyspu Iberyjskiego. Trawiony bezlitosnymi promieniami słońca, bez wody i drzew, które dawałyby cień, niemal niezamieszkały.  Gdzie nie sięgnąć okiem, tam bezkresne, suche pola. Jak na pustyni. Na szlaku meseta ciągnie się od Burgos, aż po León. Wielu pielgrzymów omija ten etap, przejeżdżając go pociągiem lub autobusem. Bo nudny, bo nużący. Nic bardziej mylnego.

Zakochałam się w mesecie.

Nie sądziłam, że do tego dojdzie. Słuchając opowieści innych, ja też obawiałam się nieco tego etapu, traktowałam ten odcinek jako konieczność, etap który trzeba przejść by znaleźć się z powrotem wśród pięknych, urozmaiconych krajobrazów górskich. Jednak od pierwszego dnia meseta całkowicie mnie zauroczyła i zafascynowała. Zachwyciła mnie przestrzeń, ona przede wszystkim. Ogromna przestrzeń, dająca poczucie wolności i szczęścia. Błękitne niebo wydaje się być ogromne, bezkresne, otaczające ze wszystkich stron. Przez płaski teren idzie się wygodnie, lekko, bez większego wysiłku. Żar słońca łagodzi przyjemny, wiejący wciąż mocno wiatr. Bać się nie było czego, krajobraz wcale nie jest nudny - jest przepiękny, nawet nieco urozmaicony łagodnymi wzgórzami. Poza tym jest mnóstwo czasu na kontemplację, na przemyślenia, na rozmowę z innymi. Uwaga nie skupia się na krajobrazie, bo i nie ma czym się skupić, ten krajobraz chłonie się po prostu całym sobą. Jedyne co ciąży chyba jeszcze bardziej, gdy idzie się po płaskim terenie, to plecak. Przychodzi mi do głowy, że jest on symbolem wszystkich rzeczy materialnych, które posiadamy i gromadzimy. Im jest ich więcej, tym bardziej ciąży, tym bardziej przygniata nas do ziemi. Gdy na chwilę go zdejmę, czuję się wolna i taka lekka, że mogłabym fruwać. Wędrówka bez niego byłaby samą przyjemnością.

Szłyśmy z Robertą we dwie, z początku bardzo smutne po porannym pożegnaniu z naszym hiszpańskim przyjacielem, potem jednak dużo rozmawiając, śmiejąc się, znów śpiewając. Droga mijała szybko. Po wysłuchaniu opowieści Włoszki, po raz kolejny przekonuję się jak różne są historie ludzkiego życia, często tak pełne bólu. Mimo to wciąż i wciąż zachwycam się tu na Camino nieskończonym pięknem człowieka i jego złożonością. Zatrzymujemy się na odpoczynek w Hornillos, przed sklepem spotykamy jakiegoś Niemca, który dopiero co rozpoczął pielgrzymkę - w Burgos. Dołącza do nas i dalej idziemy razem. Wcześniej, w drodze, gdy śpiewałyśmy, zrównał się z nami sympatyczny starszy Czech i powiedział, że idzie tak za nami, bo promieniuje od nas niesamowita, pozytywna energia i dzięki niej idzie się łatwiej. Gdy jednak i my zaczynamy już powoli tracić nadzieję na dotarcie gdziekolwiek tego dnia - na horyzoncie nie widać żadnej, nawet najmniejszej wioski - w ostatniej chwili u stóp wyłania nam się wieża kościoła i dachy Hontanas, ukrytego w niecce. Po odpoczynku robimy z Robertą zakupy, gotujemy pastę i zapraszamy na kolację Niemca oraz młodego, wesołego Belga. Jak się okazuje, Miyae też dotarła dziś do Hontanas, choć autobusem. Wieczór znów spędzamy więc w bardzo wesołym, międzynarodowym gronie. Tak rozpoczęła się przygoda z mesetą.

Dodatek praktyczny: Absolutnie nie omijajcie Mesety! Wierzcie mi, to naprawdę jeden z najpiękniejszych etapów Camino. Warunki pogodowe mogą tam być przeróżne, więc warto się tylko dobrze na to przygotować. Wiosną cała pokryta jest zielenią, a latem wysuszona, w kolorach pustyni. Koniecznie weźcie ze sobą dobry krem z filtrem (ja nie czułam słońca przez wiejący wiatr, więc się nie posmarowałam i dopiero wieczorem odkryłam jak bardzo jestem czerwona;)) i odpowiednie zapasy wody. Gdy długo nie widzicie celu, nie załamujcie się, wiele wiosek na mesecie jest ukrytych za wzgórzami lub w kotlinkach tak jak Hontanas.



u progu mesety

bezkres nieba

tak będzie wyglądać droga przez najbliższe dni

Hontanas ukazuje się w ostatniej chwili

środa, 16 lutego 2011

Burgos - miasto królów

 26.08.2010
Wspinaliśmy się powoli, w ciemnościach, kamienistą drogą na wzgórze. Na niebie świecił przeogromny księżyc w pełni. Szliśmy wszyscy razem – sześcioro obywateli pięknej Italii, Hiszpan i ja. Wdrapaliśmy się w końcu na wierzchołek wzgórza, na którym ustawiony był duży krzyż, a wokół leżało ułożone w spirale mnóstwo kamieni – jeden z pomników, tworzonych spontanicznie przez tysiące przechodzących tędy pielgrzymów. Spojrzeliśmy za siebie i… oniemieliśmy z zachwytu. Ciemny kontur krzyża rysował się na tle różowo-pomarańczowej łuny, którą namalowało na granatowym niebie wschodzące powoli słońce. W końcu udało nam się oderwać wzrok od tego magicznego widoku i pomaszerowaliśmy dalej. Z drugiej strony wzgórza czekał na nas widok równie piękny – w ciemnościach nocy lśniło światłami królewskie miasto Burgos.

Potem niestety droga już dość nużąca – przedmieściami wielkiego miasta, pełnymi magazynów bądź fabryk. Urozmaicałam ją sobie rozmową z Marcosem, który jak się okazało, też ma swoją ciekawą, choć momentami smutną historię życia.

Do centrum Burgos docieramy bardzo wcześnie, bo etap nie był długi, a wyruszyliśmy wcześnie. Chcieliśmy mieć czas na zwiedzenie pięknego miasta, dawnej stolicy królów Hiszpanii, znanej chociażby z „Pieśni o Cydzie”, która jest najstarszym znanym zabytkiem epiki kastylijskiej. Albergue jest jeszcze zamknięte, więc czekając na jego otwarcie, wyczerpani kładziemy się po prostu na chodniku w pobliżu, z głowami na plecakach, śmiejąc się z siebie nawzajem. Po odświeżeniu się w albergue, chcemy iść zwiedzać miasto. Jakież jest moje zdumienie, kiedy drzwi hotelowej windy otwierają się i wysiada z niej… Daniel, jeden z Kanadyjczyków poznanych na samym początku Camino! Okazało się, że reszta też tu jest. Myślałam, że nie uda mi się już ich zobaczyć, a jednak, dogonili mnie. Powitaniu z Kanadyjczykami towarzyszy pożegnanie z Włochami, którzy idą dziś dalej.

Ja, Marcos i Roberta zwiedzamy Burgos, które całkowicie mnie zachwyca. Najwięcej czasu poświęcamy przecudownej katedrze, która jest najpiękniejszą, jaką w życiu widziałam. Ogromna, o lekkiej, jakby ażurowej konstrukcji, pełna wieżyczek i dzieł sztuki. Marcos służy nam za przewodnika. Opowiada nam wszystko co wie, na przykład historię miłości walecznego rycerza Cyda, bohatera rekonkwisty, i pięknej doñi Jimeny, którzy spoczywają pod marmurową płytą w posadzce katedry. Zwiedzamy pozostałe zabytki – widzimy królewską bramę do miasta, pomnik Cyda na koniu, po drodze zatrzymując się na obiad na świeżym powietrzu i deser – pyszne churros con chocolate, czyli charakterystyczne dla Hiszpanii smażone w głębokim tłuszczu racuchy o podłużnym kształcie, obsypane cukrem, podawane z gorącą czekoladą. Udajemy się też do Museo de Atapuerca, muzeum Atapuerki, w którym znajdują się najważniejsze znaleziska z wykopalisk.

Siedzimy na tarasie albergue i wzruszamy się, wymieniając prezentami pożegnalnymi – jutro pójdziemy już bez Marcosa, który wraca do domu. Siedzimy, rozmawiamy, gdy nagle… na taras wpada z okrzykiem radości Miyae! Rzucamy się sobie w ramiona i piszczymy ze szczęścia. Okazało się, że po rozstaniu ze mną czuła się samotna, a potem zaczęła mieć problemy z nogami, więc obliczyła gdzie mogę się teraz znajdować i złapała autobus do Burgos. Bardzo się cieszy, gdy dowiaduje się, że Kanadyjczycy też tu są. Wieczorem idziemy w czwórkę na kolację na świeżym powietrzu. Przy jednym stole siedzą Polka, Włoszka, Hiszpan i Koreanka – możliwe tylko na Camino!

Wspaniały był ten dzień w Burgos – dzień spotkań, radości i śmiechu. Pewnie dlatego Burgos pozostało we wspomnieniach moim ulubionym miastem z trasy. Noc była bardzo gorąca i duszna, więc położyliśmy się na karimatach i w śpiworach na balkonie. Na świeżym powietrzu, pod gołym niebem było cudownie. Nad nami widoczna była jedna gwiazda. Postanowiliśmy wspólnie się pomodlić i w niebo wybrzmiała modlitwa w trzech językach. To był jeden z momentów prawdziwie magicznych. 


magia poranka

pielgrzym na wesoło:)

wagabundzi podczas odpoczynku

brama królewskiego miasta

wnętrze przepięknej katedry

katedra w Burgos


pomnik mężnego Cyda



sobota, 12 lutego 2011

Wrzosy, neandertalczycy i garść myśli

25.08.2010
Od rana szłam sama - pod górę, podziwiając cudowny wschód słońca, potem łagodne górskie szczyty pasma Montes de Oca, wreszcie las i drogę wśród wrzosów i paproci. Było przepięknie. Zatrzymałam się w pewnym momencie na wzgórzu przy pomniku, by odczytać napis na nim widniejący. Upamiętniał ofiary wojny domowej, zamordowane w tym miejscu przez ludzi generała Franco. Gdy tak stałam i czytałam tablicę pamiątkową na monumencie, dołączył do mnie... Marcos! Aż do San Juan de Ortega szliśmy razem, gadając... po hiszpańsku. Moje umiejętności wysłowienia się wtedy w tym języku były jeszcze dość nikłe, ale rozumiałam już za to bardzo wiele i o dziwo, rozmawialiśmy całą drogę. Udało nam się nawet poruszyć tematy historyczne i inne ważne sprawy. Powiedział mi też, że jestem bardzo odważna, że tak przyjechałam na Camino sama. Przyznałam, że się bałam, ale powiedział, że każdy z nas się boi i ważne jest, czy mimo to działamy, czy robimy to co chcemy mimo strachu. Poczułam się wtedy jak naprawdę silna kobieta;)
W San Juan de Ortega rzuciliśmy okiem na fasadę monasteru, zjedliśmy w barze przepyszne empanadas z tuńczykowym nadzieniem, a chwilę potem z radością spostrzegliśmy nadchodzącą Robertę. Dołączyliśmy do grupki, w której szła, w której kilku bardziej doświadczonych pielgrzymów opowiadało niezwykle ciekawe historie. Tak, o dość wczesnej godzinie bo chyba jeszcze przed południem, dotarliśmy do Atapuerca.
W Sierra de Atapuerca, w pobliżu miasteczka znajduje się ważne stanowisko archeologiczne. Odkryto tam najstarsze w Europie szczątki przodków człowieka, mające nawet do miliona lat! Za namową Marcosa, który jest pasjonatem archeologii i znawcą tematu, poszliśmy zwiedzać park archeologiczny. Marcos wytrwale relacjonował nam bardziej przystępnymi słowami opowieści pani przewodnik, a nawet sam dopowiadał więcej szczegółów. Patrzyliśmy jak przewodniczka stara się rozniecić ogień dawną metodą (niestety, nie powiodło się, choć strzelały już iskry;) potem Włosi wytrwale próbowali powtórzyć ten wyczyn w ogrodzie albergue - niestety również bez skutku) i nawet można było spróbować strzelania z łuku.
Do Atapuerca docierają też nasi pozostali Włosi. Także idą zwiedzać park, a my robimy w sklepie zakupy na wspólną kolację. W budynku informacji załapujemy się na darmową gorącą czekoladę i ciastka dla pielgrzymów, a potem siadamy na trawie na placu zabaw, w cieniu i rozmawiamy w trójkę, ciesząc się sjestą.

Jest mi niesamowicie dobrze. Trochę się tylko boję, bo wiem, że z tymi ludźmi, do których znów się przywiązałam, także będę musiała się rozstać i w ciągu kilku dni nasze drogi się pewnie rozminą... ale o tym jeszcze teraz nie myślę, rozkoszuję się chwilą, mrużę oczy w blasku słońca, dotykam chłodnej soczyście zielonej trawy, wdycham spokój leniwego popołudnia, rozmawiam z Robertą i Marcosem. Jest mi dobrze. Tak jak powiedział Włoch Andrea, wrastam coraz bardziej w atmosferę Camino, z każdym dniem więcej i więcej. Jestem jednocześnie sama, wolna, niezależna. Wyruszam rano samotnie, idę swoim tempem, po drodze lub wieczorem w albergue rozmawiam z ludźmi... Z niektórymi wymieniam pozdrowienia, z innymi się zaprzyjaźniam. Coraz bardziej się też otwieram, przełamuję. Odkrywam piękno. W świecie, w ludziach, w sobie. A to dopiero początek, przecież został jeszcze miesiąc podróży... Tyle wrażeń mam już za sobą, a ile jeszcze może się zdarzyć? Przez miesiąc... a potem nowe życie. Choć na razie wydaje mi się ono trochę nierzeczywiste. Przyzwyczajasz się do drogi, do tego, że codziennie wstajesz rano i po prostu idziesz... Każdego dnia widzisz drogę do pokonania, przed sobą masz cel. Co dzień droga cieszy cię tak samo, ale też daje tyle samo trudu i potu. Tak jak powiedział ksiądz z Grañón, a potem Andrea i Marcos - ważne jest, by po powrocie do domu żyć tak jak na Camino, podążać za tym, być otwartym, pomagać ludziom, zmieniać się. By to nie zakończyło się w Santiago.

Znów wspólnie przygotowana kolacja w gronie głównie włoskim - Andrea, Luca, Michelangelo, Federica, Mira, Roberta - trochę hiszpańskim - Marcos - i nieco polskim - ja. Kolacja jest jakby pożegnalna, bo jutro prawdopodobnie ostatni dzień z Włochami i Marcosem, tylko Roberta kontynuuje trasę dalej do Santiago.  Późno wieczorem idziemy jeszcze do baru posiedzieć, śpiewamy, cieszymy się, ale czuć atmosferę nadchodzących pożegnań. Znów czuję jakby coś się kończyło, kolejny etap Camino, niczym kolejny rozdział w życiu. Pierwszy przebyty był ze znajomymi z Orisson - Miyae, Kanadyjczykami, Francuzkami. Przejście przez Pireneje wydaje mi się tak dawne i odległe, jakby działo się to w innym życiu, czasie, w inne wakacje... Drugi etap rozpoczął się w Villamayor de Monjardin i był głównie przebyty wesoło, z Włochami, Robertą i Marcosem. I ten etap kończy się dziś, i znów nadejdą smutek i melancholia. Jak w życiu. Ile jeszcze etapów czeka mnie na drodze? Muszę znów otworzyć się na to, co ma przyjść. I czekać.

Dodatek praktyczny:  Aby zobaczyć stanowiska archeologiczne w Sierra de Atapuerca, należy zapisać się na autokarową wycieczkę. Niestety, w dzień gdy tam dotarliśmy, wszystkie miejsca były już zajęte i pozostało nam tylko zwiedzanie parku. Podobno jednak bardziej się to opłaca, gdyż park jest miejscem naprawdę ciekawym, zaś wszelkie znaleziska z wykopalisk zostały wywiezione i znajdują się w muzeum w  pobliskim Burgos.

Montes de Oca - "Góry Gęsie";) - łagodne, wrzosowe...

wschód słońca w Montes de Oca

pod koniec sierpnia góry te są królestwem wrzosów

pomnik upamiętniający ofiary Guerra Civil

w Parku Archeologicznym w Atapuerce

ostatnia wspólna włosko-polsko-hiszpańska kolacja w takim gronie

czwartek, 3 lutego 2011

Śmiech, radość i wieczny pielgrzym

24.08.2010
Opuszczałam Grañón pełna entuzjazmu, wewnętrznej radości i nadziei, w przeczuciu wspaniałych dni, jakie jeszcze są przede mną. Szłam przez pola, oglądając się na miasteczko, które zostawiałam za sobą, a które dostarczyło mi tyle szczęścia. Zza chmur oświetlone było pomarańczowym blaskiem wschodzącego słońca. Szłam sama i... śpiewałam na głos! Czy to nie oznaka przemiany? Jeszcze dwa dni temu na pytanie Simona odpowiedziałam, że nie, nie podśpiewuję sobie nigdy kiedy idę samotnie. W takim nastroju minęłam tablicę informacyjną, z której dowiedziałam się, że właśnie opuszczam region La Rioja i wkraczam do nowego. Rysował się przede mną cały przebieg Camino przez region Castilla y León. Na drodze pojawiła się jakaś wioska, potem druga. Zaczęło nieco padać, więc wyjęłam moją pelerynę. W chłodzie szło się lżej i całkiem przyjemnie. Zatrzymałam się na odpoczynek w miejscu, gdzie narodził się i został ochrzczony św. Dominik (ten od Santo Domingo de la Calzada). Tablica informowała o życiu tego świętego, który poświęcił je całe na pomoc pielgrzymom i budowę dróg, mostów i udogodnień na trasie Camino.

Wstałam i ruszyłam w dalszą drogę i... spotkałam Marcosa. Kojarzyłam tego niezwykłego (blondwłosego i błękitnookiego) Hiszpana z wczorajszego wieczoru w Grañón, toteż uśmiechnęliśmy się do siebie i spróbowaliśmy się porozumieć. Niestety, nie zna angielskiego, a ja w hiszpańskim czułam się wtedy jeszcze dość niepewnie. Mimo to wysiliłam się jak tylko mogłam i nawiązała się nić komunikacji, a w następnej chwili zobaczyliśmy siedzącą obok i odpoczywającą... Robertę! Włoszka i Hiszpan wybuchnęli na swój widok głośnym śmiechem i okazało się, że poznali się już dzień przedtem, w jakichś zabawnych okolicznościach (Roberta ze śmiechem pytała Marcosa czy znów się zgubił?! Jak się potem okazało, miał do tego znaczne tendencje;). Reszta tego dnia upłynęła błyskawicznie, wśród głośnego śmiechu i radości. Szło nam się wspaniale, śpiewaliśmy przeróżne piosenki, udawaliśmy orkiestrę, gadając jakąś dziwną mieszaniną włosko-hiszpańskiego z domieszką angielskiego, a jednak rozumiejąc się fantastycznie i bawiąc się znakomicie. Miałam zatrzymać się tego dnia w Tosantos, ale dotarliśmy tam zbyt prędko i postanowiliśmy ruszyć dalej - do Villafranca Montes de Oca. Przed udaniem się do albergue zjedliśmy jeszcze obiad w barze, bo po dotarciu do miasta byliśmy głodni i wykończeni, ale bardzo rozradowani. 

To cudowne - zobaczyć piękno w tych zmęczonych, spoconych, brudnych, ale wolnych i szczęśliwych ludziach. Każda z osób, jakie poznaję na Camino jest inna, każda ciekawa, każda ma własną historię, każda piękna jakimś wewnętrznym światłem swojej osobowości, choć każda innej narodowości, wszystkie tak różne od siebie.

Włosi też zatrzymali się w Villafranca, więc na kolację poszliśmy na menu peregrino do luksusowego hotelu, wszyscy razem - oni, ja, Roberta i Marcos, sympatyczne starsze małżeństwo Niemców i jeszcze kilkoro innych pielgrzymów, a także najbardziej interesująca osobistość - starszy, wesoły mężczyzna zwany José Antonio García Peregrino. Opowiedział nam swoją niezwykłą historię - w drodze był od bodajże ośmiu lat.  Pochodzi z Kadyksu. Niegdyś był marynarzem i statek, na którym służył, uległ katastrofie i zatonął. Prawie wszyscy jego towarzysze zginęli, a on modlił się o ocalenie do Maryi, obiecując jej, że jeśli przeżyje, odwiedzi wszystkie sanktuaria na świecie, jakie zdoła. Udało się. Od tamtej pory zwiedził pół świata - był  nawet w Bangladeszu, w Ameryce Południowej, w naszej Częstochowie. Po Camino został mu jeszcze Rzym. José pokazał wycinki z gazet na swój temat, liczne wywiady. Jego historię można odnaleźć na stronach internetowych. Dla takich spotkań jak to i wysłuchania takich historii, warto iść Szlakiem św. Jakuba. W jakiś czas po powrocie przeczytałam na forum, że wiele osób spotykało José Peregrino w różnych miejscach na trasie i... w różnym czasie. Wiele osób twierdzi, że jest oszustem, który żyje z wędrowania po Camino i opowiadania swojej historii - by inni pielgrzymi, tak jak my, poruszeni, zapraszali go na kolację czy płacili za noclegi. Nie wiem, nie dane mi jest to osądzać, jednak ja wierzę, że jego historia jest autentyczna. Wywarł na mnie ogromne wrażenie i wierzę, że mówił prawdę. Po cudownym wieczorze przy wyśmienitej kolacji wracaliśmy z Marcosem do albergue. Na niebie świecił ogromny, piękny księżyc w pełni.

Dodatek praktyczny: Praktycznie w każdej miejscowości po drodze dostać można tzw. "menu peregrino" - menu pielgrzyma. Zwykle kosztuje ok. 8-10 euro, ale opłaca się bardziej niż zamówienie innego  pojedynczego posiłku, bo zazwyczaj jest o wiele tańsze, a składa się z pierwszego dania, potem drugiego, a potem jeszcze deseru, do tego podają pieczywo i zwykle w cenie jest jeszcze wino lub woda. Można wybierać z kilku propozycji, na pierwsze danie może to być na przykład ensalada mixta (świeża sałata z pomidorami, tuńczykiem, oliwkami i wszelkimi innymi pysznościami), pasta (makaron), fabada (tłusta zupa z fasolą i mięsem, coś w stylu fasolki po bretońsku), czy też paella (typowe hiszpańskie danie z ryżu, zwykle z owocami morza). Drugie danie zwykle zawiera jakieś mięso bądź rybę i np. frytki, natomiast na deser można dostać lody, słynny hiszpański budyń flan lub powiedzmy ryż na mleku (arroz con leche). W Galicji słynny jest pyszny, słodki, migdałowy placek zwany Tarta de Santiago

przebieg Camino przez region Kastylia-León

rzut okiem wstecz na słońce wschodzące nad gościnnym Grañón

patriotyczny symbol - Santiago jako Matamoros ("Zabijający Maurów")





sympatyczne miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie

pustelnia

ta budowla zdaje się pamięta Wizygotów

Marcos, Roberta i ja - przyjaźń, trwająca do dziś

wykwintna kolacja w międzynarodowym gronie pielgrzymów