sobota, 23 lipca 2011

Hospitalera w Grañón!

I znów Camino! Tylko tym razem będę tam w nieco innej funkcji - jako hospitalera w opisywanym przeze mnie we wspaniałych wspomnieniach Grañón! Czyli czas się odwdzięczyć za otrzymane rok temu w Drodze dobro i będę teraz "z drugiej strony" pielgrzymowania - hospitalero jest osobą, która przyjmuje w schronisku wędrowców Drogą św. Jakuba, opiekuje się nimi, dba o przybyłych i o samo miejsce. W Grañón, gdzie atmosfera jest niesamowita, ciepła, gościnna i pełna miłości, dodatkowo przyrządza się wspólną kolację wraz z pielgrzymami z całego świata i prowadzi wspólną modlitwę. W tej małej, położonej wśród słoneczników wiosce na granicy regionów La Rioja i Castilla y León spędzę piętnaście dni w pierwszej połowie sierpnia, służąc jak mogę strudzonym wędrowcom. Stamtąd udaję się na Światowe Dni Młodzieży do Madrytu.
Czas na kolejną hiszpańską przygodę!

środa, 20 lipca 2011

Sudecka Droga św. Jakuba

30.04 - 02.05.2011
Do Santiago de Compostela prowadzi sieć dróg, która oplata całą Europę. W dawnych czasach każdy ruszał na pielgrzymkę już od progu swojego domu. Obecnie, gdy popularność dróg jakubowych wciąż wzrasta, także w naszym kraju rozpoczęto przywracanie dawnych szlaków - odcinki polskich caminos są odnawiane, oznaczane i przystosowywane dla pielgrzymów.

siatka caminos oplatająca Europę

I tak pewnego wiosennego dnia podjęliśmy, wraz z moim chłopakiem Łukaszem, baaaardzo spontaniczną decyzję o wybraniu się na jeden z polskich szlaków jakubowych :) Ja chciałam trochę powspominać i jeszcze raz poczuć się jak wędrujący piechotą, prawdziwy pielgrzym, a on chciał potrenować nieco przed Camino hiszpańskim, na które wybiera się w tym roku. Chyba bym skłamała gdybym powiedziała, że spodziewaliśmy się jakichś duchowych przeżyć, jakiejś caminowej magii, czy formułowaliśmy specjalne intencje. Właściwie pomysł był tak spontaniczny i nieprzemyślany, że nawet nie zdążyliśmy tego zrobić;) Nie dysponowaliśmy zbyt dużą ilością czasu - zaledwie weekend majowy, więc trasa musiała być dość krótka, ruszaliśmy z Krakowa więc celowaliśmy raczej w południową część kraju, oboje uwielbiamy góry, więc wybór padł na Sudecką Drogę św. Jakuba. Kupiliśmy tylko mały przewodnik po trasie (tak, są dostępne przewodniki po polskich drogach i bez niego chyba byśmy sobie miejscami nie poradzili;)) i nawet mapę Polski kupowaliśmy już w drodze, na stacji benzynowej. 

Cały wyjazd był (delikatnie mówiąc;)) niezbyt przemyślany, w każdym razie w piątkowy poranek stanęliśmy z plecakami na lotnisku w Balicach, nieopodal wyjazdu na autostradę i zaczęliśmy łapanie stopa :-) Mieliśmy dotrzeć do Krzeszowa, maleńkiej miejscowości na Dolnym Śląsku, szczycącej się ogromną i imponującą Bazyliką z XIII- wieczną ikoną Matki Boskiej Łaskawej i klasztorem. Na dwa stopy dotarliśmy autostradą do Wrocławia, a dalej zaczęła się już droga krótkimi odcinkami i niewielkimi drogami - po 9 samochodach  (jechaliśmy m.in. tirem z sympatycznym góralem, jakąś dostawczą chłodziarką, rozklekotanym samochodem  z niepozornym dresikiem i dumnymi ze swej ziemi Ślązakami z puszką piwa w ręku każdy) i euforii, że tak łatwo i przyjemnie nam poszło (był to nasz autostopowy debiut:)) znaleźliśmy się u celu, u początku naszej pielgrzymki. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że nie mamy żadnych zaplanowanych noclegów - co prawda wzięliśmy ze sobą namiot, ale noce były jeszcze trochę zbyt chłodne. Na dodatek był weekend majowy, więc wszędzie miejsca albo były pozajmowane, albo nie na naszą kieszeń, poszliśmy więc po pomoc do sióstr :) Tam, choć nie znaleźliśmy miejsca (ze względu na nocującą w klasztorze 70-osobową pielgrzymkę), dostaliśmy za to kolację, poznaliśmy autora naszego przewodnika (!!!), pana Irka i zdumieni niesamowitą siłą zbiegu okoliczności (czy może nie?:)) zostaliśmy zaprowadzeni przez siostry na nocleg do domu znajomych, gdzie za niewielką cenę dostaliśmy do dyspozycji całe mieszkanie;)

Następnego dnia ruszyliśmy w drogę, której każdy dzień okazał się tak samo zaskakujący i magiczny jak dzień na hiszpańskim Camino. Pogoda dopisywała, byliśmy na szlaku jedynymi pielgrzymami, podziwialiśmy przepiękne górskie i leśne widoki, przechodziliśmy przez małe dolnośląskie miasteczka, odkrywaliśmy uroki naszego pięknego kraju, zdumieni, że nie trzeba wcale jechać daleko, by chłonąć niesamowite wrażenia pielgrzymki! Z polecenia pana Irka zatrzymaliśmy się w Mysłakowicach, prosząc o nocleg proboszcza tamtejszej parafii. Rozpoczynały się tam właśnie misje święte, ale udostępniono nam salkę dla scholi,  gospodyni poczęstowała nas pyszną zupą i pozwoliła skorzystać ze swojego prysznica, wszyscy byli gościnni i przemili. Następnego dnia po uroczystej mszy (był to dzień beatyfikacji Jana Pawła II), ruszyliśmy dalej, zachwyceni życzliwością i dobrocią spotkanych tam ludzi!

Kolejne dni miały przynieść te same zdumienia - zdarzało nam się błądzić ze względu na słabe miejscami oznakowanie szlaku, ale zachwycaliśmy się urokiem mijanych miasteczek (np. Jeleniej Góry), widokiem sudeckich szczytów, żółtymi polami kwiatów. Zobaczyliśmy stare freski w wieży w Siedlęcinie, opowiadające historię Lancelota, a także liczne kościoły, w tym jeden bardzo stary, w maleńkiej wiosce w Radomicach, jedyny na trasie pod wezwaniem św. Jakuba ze ślicznym ołtarzem wykonanym przez ucznia Wita Stwosza, prawdziwy skarb! W tej samej wiosce po raz kolejny doświadczyliśmy niesamowitej gościnności ze strony chłopaka, który ma klucze do kościoła - ksiądz przyjeżdża tam tylko raz na jakiś czas odprawić mszę. Chłopak, znajomy sołtysa wioski, oprowadził nas po kościele i poopowiadał o nim, a potem objechał z nami własnym samochodem pobliskie gospodarstwa agroturystyczne, pomagając nam znaleźć nocleg - dzięki niemu też obniżono nam o połowę cenę i mogliśmy spać w luksusowych warunkach za pół-darmo:) Polecamy Radomice! Ostatniego dnia nocujemy w Lubaniu, gdzie Sudecka Droga krzyżuje się z Via Regia, Drogą Królewską i obie dalej prowadzą do Zgorzelca. Pogoda załamuje się powoli tego dnia, pokonujemy 40 km pod niebem powlekającym się szarymi chmurami i zaczyna mocno lać, gdy skierowani zostajemy z jednej parafii do klasztoru. Siostry oznajmiają nam, że mamy gigantyczne szczęście - miejsce rezerwować trzeba wcześniej, ale akurat jeden pokój cudem się zwolnił. Warunki są perfekcyjne, dostajemy wszystko czego trzeba, łącznie z kolacją i śniadaniem. Dysponując niewielkim budżetem, nieśmiało pytamy o cenę - siostra z uśmiechem odpowiada: "u nas to co łaska...":) Przeglądamy Księgę Pielgrzymów - są wpisy wędrowców z Francji, Niemiec, Hiszpanii... podobno zjawiają się tu raz na jakiś czas, przemierzając całą Europę i kierując się w stronę Santiago. My też zostawiamy swój wpis.

Rano, ku naszemu przerażeniu, budzi nas śnieżyca. 3 maja - cały Dolny Śląsk pokryty jest grubą warstwą śniegu, jest zimno, samochodów niewiele, warunki tragiczne, a my do wieczora musimy znaleźć się z powrotem w Krakowie, a Łukasz raniutko ma też pociąg do Łodzi, następnego dnia musimy być już na uczelni.
Nie oczekiwaliśmy i nie spodziewaliśmy się w tej wyprawie jakichś wielkich duchowych doświadczeń. A jednak były. Dla mnie była to prawdziwa pielgrzymka, doświadczenie mocne i pełne zachwytu światem i Bożą Opatrznością. 
Oboje wierzyliśmy, że szczęścia nie zabraknie nam też ostatniego dnia - faktycznie. Tym razem stopa trzeba było łapać po prostu podchodząc do ludzi na stacjach benzynowych, na drogach warunki były fatalne, ledwo dało się przejechać, korki, gałęzie na drogach... szczęście dopisało - najdłużej, bo godzinę, czekaliśmy na stacji we Wrocławiu. W sumie do Krakowa spod zachodniej granicy dotarliśmy 3 samochodami, z trzema przemiłymi parami - dowiezieni praktycznie pod sam dom ;-) Bogatsi o nowe doświadczenia, pełni wdzięczności dla spotkanych po drodze życzliwych ludzi, odnowionej wiary w piękno i dobro ojczyzny;-)

Dodatek praktyczny: Jak ktoś dysponuje ograniczonym czasem i finansami, doskonale jest udać się na polskie Camino (także jako trening przed samym wyruszeniem do Hiszpanii:)). Trasy są także bardzo piękne, pełne niespodzianek, magii, niesamowitych ludzi i doświadczeń. Dobrze kupić przewodnik, bo w paru miejscach nieco błądziliśmy - oznaczenia nie są aż tak częste jak na Camino Francuskim. 
Cała trasa Sudeckiego Camino liczy 105 km. Jak na 3 dni to trochę za dużo, byliśmy bardzo zmęczeni. Ale udało się i bardzo polecamy to fantastyczne doświadczenie!:) Trasa łączy się w pewnym momencie ze śląską Via Regia. Jeden dzień drogi dalej, oddalony o ok. 30 km jest Zgorzelec, miasto na granicy, skąd prowadzi dalej inny szlak jakubowy aż do Pragi i dalej - ku Santiago. 
Więcej o polskich Drogach na stronie: http://www.camino.net.pl/


początek Sudeckiego Camino w Krzeszowie

Betlejem :)

znajomy znak :) jak w Hiszpanii!




Kowary

zostawiamy za sobą gościnne Mysłakowice



ołtarz ucznia Wita Stwosza w kościele św. Jakuba

apartament w Radomicach ;)
Radomice

urocza Jelenia Góra :)



takie cuda kilka km za Jelenią ;)


Siedlęcin, freski o Lancelocie

trochę średniowiecza ;)

ja i Łukasz

prawdziwe Camino!

nasze piękne polskie pejzaże



"niespodzianka" na 3 maja;) powrót stopem do Krakowa

poniedziałek, 18 lipca 2011

Po upływie czasu

22.10.2010
Miesiąc później znów jadę pociągiem z Krakowa do Łodzi. Tym razem już po pierwszym doświadczeniu studenckiego życia. O Camino nie zapomniałam :) Żyje we mnie, jego wspomnienie daje mi radość, energię, siłę. Są owoce - jestem samodzielna, bardziej śmiała, otwarta, nie boję się ludzi. Chcę czynić dobro, przestać robić wciąż wszystko dla siebie, a zacząć robić coś dla drugiego człowieka, stąd decyzja dołączenia do grupy charytatywnej. Na zajęcia na uczelni latam jak na skrzydłach - wszystko mnie fascynuje i pasjonuje... zachwycam się brzmieniem mowy hiszpańskiej, napawam lekcjami o literaturze i kulturze, obcując ze starymi murami miasta królów, czuję się na wskroś humanistką w dawnym znaczeniu tego słowa. Uczestniczę we wszystkim w czym mogę, chcę się angażować, oddycham pełną piersią... żyję! Wszystko wokół mnie jest niesamowitą inspiracją do życia, które kocham.
Tak to wygląda miesiąc po powrocie z Camino :)

moje ukochane miasto...

... gdzie po powrocie z Camino zaczęłam zupełnie nowe życie :)

20-25.04.2011
Tym, co jest nie mniej cenne a co również przetrwało z Camino są przyjaźnie, znajomości - jednym słowem ludzie. Moimi najlepszymi przyjaciółmi z Drogi są Miyae z Korei, Roberta z Włoch i Marcos, Hiszpan. Ostatnia dwójka (a także siostra Marcosa, Laura) postanowiła odwiedzić mnie w Krakowie i wybraliśmy na to przepiękny, słoneczny, wielkanocny tydzień :) Niesamowicie było znów spotkać się, maszerować razem, wspominać i śmiać się - przy okazji moi zagraniczni przyjaciele mieli okazję poznać mój kraj i jego wielkanocne tradycje, zwiedzić nasz przepiękny Kraków i zobaczyć jak wyglądają święta w polskiej rodzinie (bo odwiedziliśmy też moją rodzinną Łódź). Kontakt utrzymujemy nadal. Owocem więc Camino są także międzyludzkie więzi - trwalsze niż mijające miesiące, niezależne od różnic zwyczajowych i językowych ani od dzielącej nas odległości:)
z Robertą i Marcosem wśród magnolii na Wawelu :)

piątek, 15 lipca 2011

Muxía

22.09.2010
A jednak. Na Końcu Świata wcale kończyć nie trzeba...;-) Jest jeszcze jedno miejsce, do którego warto się udać i także warto zrobić to pieszo - sanktuarium maryjne Nuestra Señora de la Barca w Muxía - oddalonym o 30 km, czyli jeden dzień drogi od Finisterre. Wedle tradycji Maryja ukazała się tu św. Jakubowi przypływając do brzegu w kamiennej łodzi, by dodać mu sił do dalszego apostołowania w Galicji. Do tej pory wśród ogromnych kamieni, o które rozbijają się z pluskiem fale oceanu, poniżej sanktuarium, znajduje się jeden wyjątkowy - ogromny żagiel od owej maryjnej łodzi. Podobno trzeba się pod nim przeczołgać dziewięć razy, aby ustąpiły dolegliwości związane z reumatyzmem - Roberta spróbowała, tak profilaktycznie :)

Ta jednodniowa maryjna pielgrzymka to też mój ostatni - tym razem już ostatecznie - dzień marszu. Dziwnie będzie przestać iść. Droga była długa i było mi ciężko, po drodze tylko jedno miejsce, w którym można było się zatrzymać i zaopatrzyć, bar w Lires. Tam mijamy się z krakowską rodziną - oni wybrali odwrotny kierunek, najpierw poszli do Muxii, a teraz zmierzają ku Finisterze. Fioletowo-żółte pagórki pokryte wrzosem i kwiatami wyglądają pięknie. Nie zawsze łatwo odnaleźć tu Camino, oznaczenia są, ale droga jest dość dzika, raz prawidłową ścieżkę wskazała nam sama z siebie jakaś dziarska hiszpańska staruszka z taczką, pod koniec "zbłądziłyśmy" na plażę. Muxía jest spokojnym, cichym miasteczkiem. Na skałach poniżej sanktuarium ponownie oglądamy przepiękny zachód słońca, w atmosferze chyba lepszej niż w Finisterre, bo w ciszy. Jest magicznie. Wracając śpiewamy Ultreia, francuski hymn Camino.

23.09.2010
Rano znów najbardziej znienawidzony moment Drogi - pożegnanie. Łykam łzy. A potem znów trochę samotności... mam jeden dzień zapasu przed odlotem, wracam autobusem do Cee, pierwszego miasta nad oceanem w drodze na Finisterre. Potrzeba mi tego jednego dnia odpoczynku, by przemyśleć i ułożyć sobie w głowie wszystko przed powrotem. Niesamowicie cieszę się, że mogłam te ostatnie kilka dni znów iść z Robertą, śmiejąc się i śpiewając. Dni z nią były najweselszymi dniami Camino. Cee jest całkiem spore i jest śliczne, idealne na ostatni dzień wakacji. Siedziałam na ławce na promenadzie czytając, wdychając morskie powietrze, napawając się widokiem i myślą, że jestem gdzieś... no, prawie na końcu świata;) W każdym razie na końcu Hiszpanii, na jej skrawku gdzieś u brzegów Galicji, na złowieszczo brzmiącym ale dzikim i pięknym Costa da Morte ("Wybrzeże Śmierci"), że podróżuję, sama z plecakiem, że spełniam marzenie... Jestem szczęśliwa. Chciałam dotrzeć na plażę, ale nauczyłam się już, że lepiej nie mieć planów. Otóż Galicja ostatniego dnia postanowiła zaprezentować mi, że nie bez powodu nosi miano najbardziej deszczowego regionu Hiszpanii no i... pada. No ale w końcu już mamy jesień, a ja jestem nad Atlantykiem, ocean może być kapryśny. 
Może to też znak, że najwyższy czas wracać do domu?;)
No i czy to wreszcie czas na pytania o sens i cel Drogi, czy też odkryję je dopiero po powrocie?
Nogi wreszcie odpoczywają od marszu, a umysł ma czas porozmyślać o Drodze i jej kontynuacji... poskładać razem kolorowe impresje każdego dnia 45-dniowej wyprawy... 

24.09.2010
Porannym autobusem wracam do Santiago, początkowo wzdłuż wybrzeża. W ciemności widać wszystkie cudne wioski w formie rozmigotanych światełek wzdłuż czerni wody. Mrugają też latarnie morskie - jestem pewna, że widać tę z Finisterre! Światełka są też na oceanie - może to łodzie rybaków?
Ostatnie chwile w Santiago, ostatnia pielgrzymia msza i spektakl botafumeiro, kręcenie się po mieście, kupowanie pamiątek, rozpoznawanie znajomych twarzy w tłumie turystów. Potem siadam na Praza do Obradoiro, na przeciwko katedry, oparta o kolumnę. Kontempluję majestatyczną katedrę w całej okazałości i cieszę się, że to jednak tu zakończyłam ostatecznie moją pielgrzymkę. Równo tydzień temu dotarłam tu po raz pierwszy, wzruszona i szczęśliwa, z Miyae, moją koreańską przyjaciółką. Potem ruszyłam nad ocean, ale to jednak Santiago powinno być ostatecznym i głównym celem.
Podczas lądowania w Krakowie w samolocie rozległ się komunikat linii lotniczych: "welcome home"*. Poczułam się bardzo, bardzo wzruszona.

Dodatek praktyczny: Pielgrzymka do Muxíi to jakby dodatek, ale jeśli ktoś dysponuje (tak jak ja) nadmiarem czasu to warto się wybrać:) Można też wybrać odwrotną kolejność - trzeciego dnia od wyruszenia z Santiago drogi rozdzielają się i można najpierw zawędrować do Muxía, a potem do Finisterre - droga ta jest "obustronna";)
Jeśli chodzi o powrót do Polski to z Santiago wracałam samolotem do Madrytu liniami Ryanair - wyszło chyba nawet taniej niż autobus albo porównywalnie, a zdecydowanie szybciej, zaledwie godzinka lotu;) No a z Madrytu są już teraz bezpośrednie loty do naszego kraju. 

* "Witaj w domu"


droga do Muxii



miasteczko

sanktuarium Nuestra Señora de la Barca

kamienny żagiel

kamienny żagiel



Cee - dzień ostatni






czwartek, 14 lipca 2011

Finis terrae, tam gdzie kończy się ziemia

20.09.2010
Wyruszamy bardzo wcześnie, ok. 5:30 w ciemnościach - dziś długa droga. Znów można poczuć to coś niezwykłego i magicznego, tę atmosferę Camino, klimat wolności, przygody i szczęścia. Wszyscy bliscy śpią teraz beztrosko gdzieś daleko, a ja wędruję z plecakiem i latarką przez ciemny, ciemny las, pod upstrzonym gwiazdami czarnym niebem. W ciągu dnia pogoda cudowna - słońce grzeje mocno, niebo jest bezchmurne. Jezioro, zieleń, łagodne pagórki i lasy...Chłonę te ostatnie dni gorącego słońca, bo w Polsce po moim powrocie będzie już chłodnawa jesień. Odpoczywam.
Albergue w Olveiroa urządzone jest w kamiennych budynkach gospodarskich, odnowionych, o okiennicach pomalowanych niebieską farbą. Wygląda uroczo. Trafiają nam się miejsca w osobnym budyneczku - dwuosobowym pokoju z łazienką!;) Trzyosobowy pokój na górze zajęła nasza znajoma, polska rodzina z Krakowa. Jutro też długi odcinek, ale w końcu ujrzę ocean!

21.09.2010
Dziś długo było dość pochmurnie. Droga długa i ciężka, przez spowite mgłą pagórki, wśród wrzosów, żółtego kwiecia i drzew eukaliptusowych. Jej koniec tajemniczo skryty we mgle, doprawdy właśnie tak wyobrażać można sobie drogę na Koniec Świata! W końcu jednak nieśmiałe słońce delikatnie rozprasza gęste chmury a przed nami wyłania się... Ocean! Jego pierwszy widok wprawia nas w euforię. A potem było już tylko coraz bardziej bajecznie. Słońce zatriumfowało w pełnej okazałości, odsłaniając naszym oczom prześliczne położone nad wodą miasteczka - Corcubión i Cee. Ocean jest ogromną przestrzenią, mieniącą się różnymi odcieniami niebieskości, połyskującą w słońcu... Warto było iść te kilka tygodni, by ujrzeć taką nagrodę, prezent od św. Jakuba;) 10 km przed Fisterrą (nazwa Finisterre w języku galicyjskim) ujrzałyśmy cudną plażę. Zboczyłyśmy ze szlaku, rzuciłyśmy plecaki, zdjęłyśmy buty i pobiegłyśmy do wody! Plaża była zupełnie pusta, pełna pięknych muszli, otoczona skałkami... Wreszcie poczułam wakacje! Na skałach zjadłyśmy prawdopodobnie najlepszy lunch w życiu. Na zalanej słońcem plaży nad błękitnym oceanem, z cudownym widokiem, morskim powietrzem, po przejściu niemal 900 km, zwykła kanapka z serkiem topionym i jabłko smakowały wybornie. Widok zapiera też dech w piersiach podczas wkraczania do miasteczka Finisterre - widać zarys latarni morskiej na przylądku, wodę otaczającą go z obu stron, niesamowicie białą plażę, góry w tle, kolorowy port. Po dotarciu do schroniska otrzymujemy "fisterranę" - dowód dojścia aż tutaj.

parę godzin później

Siedzę właśnie na samym Końcu Świata, z poczuciem fantastycznego spełnienia. Dalej już pielgrzym pójść nie może. Na skałach, w otoczeniu turystów i pielgrzymów, za latarnią morską, symbolicznym słupkiem z napisem "0,00 km" i pomnikiem buta, z twarzami skierowanymi w stronę Nowego Świata na Zachodzie, patrząc na spokojną, niezmierzoną niebieską taflę oceanu, czekamy na zachód słońca. Jest pięknie, ale jednocześnie smutno i melancholijnie, jakoś tak uroczyście. Ocean jest gładki, błękitny, bardzo spokojny, marszczony tylko przez delikatne fale. Czasem ciężko uwierzyć w to, że spełniło się jakieś marzenie. Czyta się tyle o jakimś miejscu, ogląda tyle zdjęć, a potem, gdy osiągnie się upragniony cel, nie wydaje się to rzeczywistością. Bo też całe Camino jest nierzeczywiste jak marzenie.

W końcu majestatyczne słońce znika za horyzontem, by pojawić się po drugiej stronie półkuli. Równonoc jesienną w tym miejscu czcili też Celtowie, dla których Finisterre było miejscem magicznych obrzędów zanim dotarli tu pielgrzymi i zanim stało się końcem drogi jakubowej. Jednocześnie z zachodem słońca, z drugiej strony cypla pojawia się księżyc w pełni, zostawiając na wodzie srebrzystą smugę. Do miasteczka wracamy w ciemnościach, przy świetle latarek, gawędząc z innymi pielgrzymami. To koniec wędrówki.

droga na Koniec Świata ginie we mgle

cuda natury

idealne miejsce na lunch ;)

euforia ;)


pielgrzym na drodze ku Końcowi





miasteczko Finisterre

Cabo de Finisterre, przylądek z oddali

pomnik pielgrzyma

0,00 km - widok z dawna wyczekiwany :)

pomnik buta na cyplu


marzenia się spełniają!

zachód słońca na Końcu Świata