czwartek, 3 lutego 2011

Śmiech, radość i wieczny pielgrzym

24.08.2010
Opuszczałam Grañón pełna entuzjazmu, wewnętrznej radości i nadziei, w przeczuciu wspaniałych dni, jakie jeszcze są przede mną. Szłam przez pola, oglądając się na miasteczko, które zostawiałam za sobą, a które dostarczyło mi tyle szczęścia. Zza chmur oświetlone było pomarańczowym blaskiem wschodzącego słońca. Szłam sama i... śpiewałam na głos! Czy to nie oznaka przemiany? Jeszcze dwa dni temu na pytanie Simona odpowiedziałam, że nie, nie podśpiewuję sobie nigdy kiedy idę samotnie. W takim nastroju minęłam tablicę informacyjną, z której dowiedziałam się, że właśnie opuszczam region La Rioja i wkraczam do nowego. Rysował się przede mną cały przebieg Camino przez region Castilla y León. Na drodze pojawiła się jakaś wioska, potem druga. Zaczęło nieco padać, więc wyjęłam moją pelerynę. W chłodzie szło się lżej i całkiem przyjemnie. Zatrzymałam się na odpoczynek w miejscu, gdzie narodził się i został ochrzczony św. Dominik (ten od Santo Domingo de la Calzada). Tablica informowała o życiu tego świętego, który poświęcił je całe na pomoc pielgrzymom i budowę dróg, mostów i udogodnień na trasie Camino.

Wstałam i ruszyłam w dalszą drogę i... spotkałam Marcosa. Kojarzyłam tego niezwykłego (blondwłosego i błękitnookiego) Hiszpana z wczorajszego wieczoru w Grañón, toteż uśmiechnęliśmy się do siebie i spróbowaliśmy się porozumieć. Niestety, nie zna angielskiego, a ja w hiszpańskim czułam się wtedy jeszcze dość niepewnie. Mimo to wysiliłam się jak tylko mogłam i nawiązała się nić komunikacji, a w następnej chwili zobaczyliśmy siedzącą obok i odpoczywającą... Robertę! Włoszka i Hiszpan wybuchnęli na swój widok głośnym śmiechem i okazało się, że poznali się już dzień przedtem, w jakichś zabawnych okolicznościach (Roberta ze śmiechem pytała Marcosa czy znów się zgubił?! Jak się potem okazało, miał do tego znaczne tendencje;). Reszta tego dnia upłynęła błyskawicznie, wśród głośnego śmiechu i radości. Szło nam się wspaniale, śpiewaliśmy przeróżne piosenki, udawaliśmy orkiestrę, gadając jakąś dziwną mieszaniną włosko-hiszpańskiego z domieszką angielskiego, a jednak rozumiejąc się fantastycznie i bawiąc się znakomicie. Miałam zatrzymać się tego dnia w Tosantos, ale dotarliśmy tam zbyt prędko i postanowiliśmy ruszyć dalej - do Villafranca Montes de Oca. Przed udaniem się do albergue zjedliśmy jeszcze obiad w barze, bo po dotarciu do miasta byliśmy głodni i wykończeni, ale bardzo rozradowani. 

To cudowne - zobaczyć piękno w tych zmęczonych, spoconych, brudnych, ale wolnych i szczęśliwych ludziach. Każda z osób, jakie poznaję na Camino jest inna, każda ciekawa, każda ma własną historię, każda piękna jakimś wewnętrznym światłem swojej osobowości, choć każda innej narodowości, wszystkie tak różne od siebie.

Włosi też zatrzymali się w Villafranca, więc na kolację poszliśmy na menu peregrino do luksusowego hotelu, wszyscy razem - oni, ja, Roberta i Marcos, sympatyczne starsze małżeństwo Niemców i jeszcze kilkoro innych pielgrzymów, a także najbardziej interesująca osobistość - starszy, wesoły mężczyzna zwany José Antonio García Peregrino. Opowiedział nam swoją niezwykłą historię - w drodze był od bodajże ośmiu lat.  Pochodzi z Kadyksu. Niegdyś był marynarzem i statek, na którym służył, uległ katastrofie i zatonął. Prawie wszyscy jego towarzysze zginęli, a on modlił się o ocalenie do Maryi, obiecując jej, że jeśli przeżyje, odwiedzi wszystkie sanktuaria na świecie, jakie zdoła. Udało się. Od tamtej pory zwiedził pół świata - był  nawet w Bangladeszu, w Ameryce Południowej, w naszej Częstochowie. Po Camino został mu jeszcze Rzym. José pokazał wycinki z gazet na swój temat, liczne wywiady. Jego historię można odnaleźć na stronach internetowych. Dla takich spotkań jak to i wysłuchania takich historii, warto iść Szlakiem św. Jakuba. W jakiś czas po powrocie przeczytałam na forum, że wiele osób spotykało José Peregrino w różnych miejscach na trasie i... w różnym czasie. Wiele osób twierdzi, że jest oszustem, który żyje z wędrowania po Camino i opowiadania swojej historii - by inni pielgrzymi, tak jak my, poruszeni, zapraszali go na kolację czy płacili za noclegi. Nie wiem, nie dane mi jest to osądzać, jednak ja wierzę, że jego historia jest autentyczna. Wywarł na mnie ogromne wrażenie i wierzę, że mówił prawdę. Po cudownym wieczorze przy wyśmienitej kolacji wracaliśmy z Marcosem do albergue. Na niebie świecił ogromny, piękny księżyc w pełni.

Dodatek praktyczny: Praktycznie w każdej miejscowości po drodze dostać można tzw. "menu peregrino" - menu pielgrzyma. Zwykle kosztuje ok. 8-10 euro, ale opłaca się bardziej niż zamówienie innego  pojedynczego posiłku, bo zazwyczaj jest o wiele tańsze, a składa się z pierwszego dania, potem drugiego, a potem jeszcze deseru, do tego podają pieczywo i zwykle w cenie jest jeszcze wino lub woda. Można wybierać z kilku propozycji, na pierwsze danie może to być na przykład ensalada mixta (świeża sałata z pomidorami, tuńczykiem, oliwkami i wszelkimi innymi pysznościami), pasta (makaron), fabada (tłusta zupa z fasolą i mięsem, coś w stylu fasolki po bretońsku), czy też paella (typowe hiszpańskie danie z ryżu, zwykle z owocami morza). Drugie danie zwykle zawiera jakieś mięso bądź rybę i np. frytki, natomiast na deser można dostać lody, słynny hiszpański budyń flan lub powiedzmy ryż na mleku (arroz con leche). W Galicji słynny jest pyszny, słodki, migdałowy placek zwany Tarta de Santiago

przebieg Camino przez region Kastylia-León

rzut okiem wstecz na słońce wschodzące nad gościnnym Grañón

patriotyczny symbol - Santiago jako Matamoros ("Zabijający Maurów")





sympatyczne miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie

pustelnia

ta budowla zdaje się pamięta Wizygotów

Marcos, Roberta i ja - przyjaźń, trwająca do dziś

wykwintna kolacja w międzynarodowym gronie pielgrzymów

1 komentarz:

  1. Też spotkałyśmy na swojej drodze Jose Antonio, jakoś około 10 września. W takim razie musiał iść co najmniej dwoma trasami w tym roku. Niezły oryginał :)

    OdpowiedzUsuń