niedziela, 19 grudnia 2010

Krok naprzód

 19.08.2010
Otóż to. Krok nie tylko w sensie dosłownym (bo tego dnia było ich bardzo wiele - przeszłam 31 km), ale też metaforycznym - bo pokonałam jakąś kolejną barierę moich lęków. 
Dzień rozpoczął się jak zwykle wczesną wędrówką w ciemnościach, przy świetle latarek. Aż do Estelli szłam rozmawiając z moimi Kanadyjczykami, po drodze urządziliśmy sobie ucztę w krzakach jeżyn, spotkaliśmy sympatyczną Amerykankę Sarah i mijaliśmy bajecznie położone na wzgórzach miasteczka. A później przyszło kolejne rozstanie. Wiedziałam, że nie chcę tego dnia zatrzymać się w Estelli - że chcę iść dalej, ale bałam się też ponownie zostać sama, bo wszyscy moi przyjaciele zatrzymywali się na nocleg właśnie tutaj. 
Moją główną motywacją był głód Boga, potrzeba doświadczeń duchowych. Chciałam dotrzeć tego dnia do Villamayor de Monjardín, do zachwalanego w przewodniku właśnie pod względem atmosfery przyjaźni i duchowości schroniska, prowadzonego przez wspólnotę chrześcijańską z Holandii. Godzina była jeszcze wczesna, bo dopiero 13:00, odpoczęłam nieco w Estelli na trawniku na przeciwko pięknego, starego, zabytkowego kościoła, pożegnałam się z przyjaciółmi z Kanady, czując, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Zaryzykowałam, poszłam.
Łatwo nie było.
Najgorętsze godziny dnia, upał prażył niemiłosiernie. Z początku szłam pełna energii, podziwiałam piękne krajobrazy i... rozmyślałam, oczywiście, bo to główna zaleta samotnej wędrówki - pozostajesz sam na sam ze sobą, zajęty równomiernym marszem, skupiony na wysiłku, jakby poza czasem rzeczywistym... i nagle łapiesz się na tym, że Twój umysł oczyszcza się z niepotrzebnych myśli, że zostaje to, co najważniejsze, że zaglądasz w głąb swojej głowy, swojej duszy i swojego serca. Cisza sprawia, że do głosu dochodzi najważniejsze. Czasem jest to właśnie to, przed czym próbujesz uciec.
Dotarłam do słynnego fuente del vino - źródełka... z winem! Taką to przyjemną niespodziankę w postaci dwóch kranów - z jednego leci woda, z drugiego wino - przygotowały dla pielgrzymów winnice Irache. Pokrzepiona nieco idę dalej, według tego co wiem, do celu już niedługo, ogarnia mnie też coraz większe zmęczenie. Ale najgorszy odcinek dopiero przede mną. Choć widoki są przepiękne, czeka mnie jeszcze ostre podejście pod górę. Ludzi jakoś nie mijam wielu, nie ma jak przyspieszyć sobie czasu rozmową. W końcu ukazuje mi się na wzgórzu jakieś miasteczko i mozolnie idę w jego stronę. Gdy umęczona docieram na miejsce, odkrywam jednak, że nazwa na jego tablicy wcale nie brzmi Villamayor... to jeszcze nie tu...
Jestem kompletnie zrezygnowana i pozbawiona sił. Odpoczywam chwilę w cieniu, ale wiem, że muszę iść dalej, tutaj nie ma żadnego schroniska. Ostatkiem sił zakładam mój jak zawsze zbyt ciężki plecak i wlokę się naprzód, z niepokojem zastanawiając się, czy nie pomyliłam dróg.
Ten odcinek był jednym z najcięższych na moim Camino. Fizycznie i psychicznie. Do Villamayor ostatecznie dotarłam po jeszcze jednym stromym podejściu, odnalazłam polecane albergue, usiadłam na wolnym łóżku i... rozpłakałam się. Wszystkie mięśnie drżały mi ze zmęczenia, byłam zupełnie sama, a pokój był dość ponury i w porównaniu do dotychczasowych schronisk, obskurny. By ukryć łzy słabości przed jakąś Niemką, która właśnie zajmowała pobliskie łóżko, szybko udałam się pod prysznic.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy robiąc pranie, usłyszałam... polski! Nie spotkałam jeszcze do tej pory wielu Polaków (wyjątkiem był pan Andrzej), więc ucieszyłam się. Z początku jednak wydali mi się niezbyt sympatyczni (choć jak się potem okaże, to spotkanie będzie dla mnie lekcją, że pozory mylą), dlatego czym prędzej zabrałam kamerę, zeszyt i długopis i uciekłam ze schroniska, szukając jakiegoś miejsca odpowiedniego do wypłakania się.
Znalazłam kościół.
Był właściwie jedynym miejscem w maleńkiej wiosce wartym zatrzymania się na dłużej, wydał mi się przepiękny. Cień i chłód wewnątrz przyniosły ukojenie od upału, odpoczynek i ulgę, nie było tam też żywej duszy. Posiedziałam trochę, następnie wróciłam w blask słońca, usiadłam na okalającym kościół murku, podziwiając widok suchego hiszpańskiego krajobrazu, pisząc, przyglądając się jak pielgrzymi wieszają pranie na sznurach rozwieszonych przy kościelnym murze - w wiosce było też albergue parroquial - parafialne. Bóg, oglądając przed chwilą moje łzy, nie pozwolił by kapały długo. Podeszła do mnie jakaś starsza kobieta, która zwiedzała kościół z mężem i zatroskana, przytuliła mnie mocno, a zanim się obejrzałam, znalazła się przy mnie inna i z szerokim uśmiechem zaczęła do mnie bardzo prędko mówić po hiszpańsku. Była niezwykle pozytywna, nie spytała nawet czy umiem hiszpański, po prostu mówiła, a w jej oczach i zachowaniu było tyle ciepła i dobroci, że natychmiast zrobiło mi się lepiej. Udało mi się wychwycić większość sensu z jej obfitego słowotoku (tu ukłony w stronę pana Łukasza, mojego nauczyciela hiszpańskiego przez ostatni rok:)) i rozpogodziłam się. Kobieta była hospitalerą z parafialnego schroniska. Zbliżała się pora wspólnej kolacji, więc podniesiona na duchu, zdecydowałam się wrócić do albergue, gdzie przez ten czas przybyło więcej osób. W moim pokoju rozpakowywały się właśnie dwie Włoszki - Federica i Mira, które są na Camino wraz z trójką przyjaciół i zaofiarowały się, że zaraz mi ich przedstawią. Z tą przesympatyczną grupką młodych Włochów - nimi oraz Andreą, Michelangelo i Lucą, będę się spotykać jeszcze długo potem, staną się bardzo ważnymi osobami mojego Camino. Ale o tym jeszcze wtedy nie mogłam wiedzieć.
Podczas wspólnej kolacji, którą nazwałabym nawet wieczerzą, dowiedziałam się, czemu to albergue było tak zachwalane i polecane. Posiłek rozpoczął się modlitwą, a z ludzi ją prowadzących, holenderskich opiekunów schroniska, promieniował jakiś spokój i radość, po prostu Boży pokój. Atmosfera była rodzinna i domowa, podczas posiłku wszyscy rozmawiali ze sobą (w uniwersalnym dla wszystkich narodowości języku - angielskim) i znów poczułam się szczęśliwa, spokojna i pewna, że jestem w miejscu, w którym być powinnam i wszystko będzie dobrze. Zaczęłam też rozmawiać z Grześkiem - Polakiem, który drugi raz wraz z rodzicami pokonuje fragment Drogi św. Jakuba. Okazało się, że są z Krakowa i wiele podróżują, Grzesiek jest w moim wieku i też rozpocznie studia na UJ-cie, że jest bardzo interesującym człowiekiem i podzielamy humanistyczne zainteresowania. Pozory mylą.
Wieczorem Holendrzy zorganizowali medytację - relaks z muzyką i Słowem Bożym. Każdy z nas dostał własny egzemplarz ewangelii św. Jana - każdy we własnym języku! Widocznie miałam trafić w to miejsce, by otrzymać taki piękny prezent - ewangelię po polsku, w małej cienkiej książeczce, która nie doda wagi plecakowi. Po medytacji była herbata dla wszystkich - i rozmowy, chyba to najważniejsze. Wdałam się w konwersację z Jennifer, niesamowicie pozytywną kobietą. Rozmawiałyśmy o Bogu, o Camino, o jej zachwycie światem i pięknem życia. Bardzo ubogacające.
Resztę wieczoru spędziłam, przegadując ją z Grześkiem na ławce przed schroniskiem. Niesamowite uczucie - siedzieć na placu maleńkiej mieścinki gdzieś na północy Hiszpanii, patrzeć jak nad panoramą pól i sterczącą ponad dachami wieżą kościoła w kolorze piaskowym zapada zmrok i... rozmawiać po polsku.

Dodatek praktyczny: Albergues dzielą się na trzy typy: municipal (miejskie/wiejskie/gminne czy jak tam je nazwać, państwowe w każdym razie), privado (prywatne) i parroquial (parafialne). Generalizując, najtańszy nocleg i jednocześnie najlepszą, najbardziej gościnną atmosferę znajdziemy w tych ostatnich, najlepsze warunki w prywatnych, a największą "masówkę" w tych pierwszych (szczególnie na terenie Galicji). Ale tak jak mówię, to duże uogólnienie, w rzeczywistości bywa różnie.
Wyruszając w trasę wcześnie rano trzeba być bardzo uważnym. Często bywało tak, że jakiś pielgrzym chcąc być bardzo szybki, wyruszał w zupełnych ciemnościach, by stracić godzinę lub dwie błądząc i w efekcie docierając do schroniska ostatni. W nikłym świetle latarki bardzo łatwo przegapić żółte strzałki, muszle czy inne drogowskazy, szczególnie że zdarza się nie dostrzec ich nawet w ciągu dnia. Dlatego jeśli nie ma się latarki, to albo trzeba wyruszyć z kimś kto ją posiada, albo poczekać na świt. Tak przy okazji, codziennie oglądane wschody słońca są jednym z najpiękniejszych widoków na Camino :)

Nie, nie przenieśliśmy się cudem w toskańskie krajobrazy ;) to ciągle hiszpańska Navarra

stary kościół w Estella

Uff, jestem na dobrej drodze!

Fuente del vino - źródełko z winem

sucho, gorąco, końca nie widać... ale pięknie

jedna z małych, spalonych słońcem wiosek, w porze sjesty sprawiająca wrażenie kompletnie wyludnionej i opustoszałej...

wieża kościoła w Villamayor de Monjardin, widok z albergue
Przepraszam za horrendalne rozmiary posta;) Żeby was nie zamęczyć to kilka zdjęć caminowych wschodów słońca dodam już następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz